Choć prasa amerykańska dość szczegółowo śledziła informacje napływające z walczącej Warszawy, to jednak zaczęły one ginąć wśród innych doniosłych wieści z frontu zachodniego. Po 15 sierpnia dla czytelników z półkuli zachodniej znacznie ważniejsze były doniesienia o lądowaniu wojsk amerykańskich w południowej Francji. Informacje o tym, która dzielnica Warszawy jeszcze się broni przed niemieckim naporem, musiały ustąpić radosnym wieściom płynącym spod Falaise, gdzie 21 sierpnia aliantom udało się zamknąć w kotle większość potężnej niemieckiej armii Normandia. Cztery dni później wolne narody radowały się głównie wyzwoleniem Paryża i chaotyczną ucieczką Niemców z Belgii i Luksemburga. Cierpienia polskiej stolicy opisywała już głównie prasa polonijna. Nie oznaczało to, że świat nam nie współczuł. Ale w ogromnej skali całego teatru wojennego II wojny światowej i jej rozstrzygającej fazy po otwarciu frontu zachodniego przez aliantów, powstanie warszawskie wydawało się epizodem coraz mniej istotnym dla losów świata. Z punktu widzenia interesów strategicznych koalicji antyhitlerowskiej daleko ważniejsze od tego, co się działo w Warszawie, było chociażby zdymisjonowanie przez króla Michała premiera Rumunii Antonescu i wypowiedzenie Niemcom wojny po bombardowaniu Bukaresztu przez Luftwaffe.
Powstanie warszawskie. Nie można pozwolić na jego marginalizację
Także zawieszenie broni pomiędzy Finlandią i ZSRR na początku września 1944 r., kiedy w Warszawie trwały ciężkie walki, było z punktu widzenia układu sił na mapie europejskiej znacznie bardziej istotne niż bohaterstwo mieszkańców polskiej stolicy. Nikt już nie chciał słuchać o tragedii miasta, kiedy na pozostałych frontach Niemcy ponosiły klęskę za klęską.
Czytaj więcej
Odpowiedź na to pytanie wydaje się być prosta: nie, bo szkody nie zostały naprawione.
Przypominam o tym nie po to, żeby umniejszyć znaczenie powstania, w którym walczyli moi dziadkowie, ich bracia i krewni; w którym zginął ojczym mojej babci i brat mojego dziadka; w którym moja rodzina utraciła cały majątek i wszystkie pamiątki po swoich przodkach. Przypominam o tym, żeby nie pozwalać na marginalizowanie tego wydarzenia we współczesnej historiografii. Powstanie warszawskie było okupione zbyt straszną ceną, żeby można je było dzisiaj marginalizować na kartach historii tak samo jak w prasie zachodniej latem 1944 r. Z niepokojem nie odnajduję w wielu znakomitych dziełach historyków II wojny światowej nawet wzmianki o warszawskiej insurekcji.
Peter Longerich, uznany niemiecki historyk, w biografii Goebbelsa „Apostoł diabła” (2014) nie wspomina nawet słowem o tym, co działo się w Warszawie po 1 sierpnia 1944 r. Podobnie inny, równie wybitny niemiecki historyk Volker Ullrich, którego warsztat historyczny szczerze podziwiam, niestety całkowicie pomija tragedię polskiej stolicy. Kiedy w jego książce z 2021 r. „Hitler. Upadek zła 1939–1945” dochodzimy do sierpnia 1944 r., znajdujemy tam akapity poświęcone konferencjom Sperra i dylematom Hitlera wokół kolportażu czasopism wojennych przez Pocztę Niemiecką. Temat walki i zagłady europejskiej stolicy jest całkowicie pominięty. Czy tak znakomity historyk jak Volker Ullrich nie wie, że między 5 a 7 sierpnia 1944 r. oddziały zbrodniarza wojennego generała Reinera Stahela na osobisty rozkaz Hitlera zamordowały ok. 65 tys. mieszkańców Woli? Większość historyków uważa, że była to największa jednorazowa zbrodnia na ludności cywilnej w czasie II wojny światowej i być może jedna z największych zbrodni tego typu w dziejach świata. I w tym wypadku nie ma najmniejszej wątpliwości, że rozkaz do tej rzezi wydał osobiście niemiecki kanclerz.