Reklama

Malarka Elżbieta Radziwiłł: Ludzie zbierają zaprojektowane przeze mnie flakony i opakowania

Jest dziedziczką dwóch tradycji: rodzinnej i artystycznej. Malarka Elżbieta Radziwiłł to potomkini wielu pokoleń artystów, córka malarki i historyka, siostrzenica mecenaski sztuki. Od 25 lat współpracuje też z marką Sisley - projektuje opakowania, wnętrza i elementy sztuki użytkowej.

Publikacja: 18.07.2025 15:25

Elżbieta Radziwiłł: Kiedy człowiek stara się pomagać innym, łatwiej jest przechodzić przez własne tr

Elżbieta Radziwiłł: Kiedy człowiek stara się pomagać innym, łatwiej jest przechodzić przez własne trudności.

Foto: Krzysztof Durkiewicz

Ostatnia wystawa pani obrazów zatytułowana „Tajemnicze ogrody”, która niedawno miała swój wernisaż, to efekt współpracy z marką Sisley Paris. Skąd wziął się ten tytuł i co on dla pani oznacza?

W swoim życiu malowałam wiele pejzaży z miejsc, do których podróżowałam. Tworzyłam też obrazy ukazujące relacje ludzi ze zwierzętami, obserwowane z ukrycia, często w czasie podróży. Ale ostatnie kilka lat spędziłam głównie w domu i u rodziców. Opiekowałam się chorą mamą. Ten mój świat nie tyle się zamknął, co stał się bardziej intymny. Zaczęłam uważniej przyglądać się temu, co działo się wokół mnie. Efektem są obrazy bardziej osobiste, bardziej medytacyjne.

To obrazy związane z rodziną czy raczej z emocjami?

Myślę, że przede wszystkim z emocjami, niekoniecznie z rodziną. Choć na tej wystawie jest dużo portretów naszych psów, a także wnętrza domu. Wcześniej ich nie malowałam, zaczęłam to robić niedawno. To malarstwo spokojne, z mniejszą ilością ruchu.

Malowała pani wnętrza domu rodziców?

W przypadku obrazów prezentowanych w Maison Sisley, jest to dom mojej cioci, która jest właścicielką marki Sisley. Pojawiają się tam również fragmenty mieszkania mojej siostry i mojego własnego domu. Można więc nazwać te sceny intymnymi i delikatnymi.

Pani ciocia, hrabina Isabelle d’Ornano, współtwórczyni marki Sisley, uchodzi za ikonę elegancji. Co najbardziej panie łączy – wspólne korzenie czy podobne spojrzenie na estetykę i piękno?

Po pierwsze mamy wspólne korzenie. Ciocia była najbliższą przyjaciółką mojej mamy, która odeszła kilka miesięcy temu. Od lat była jej promotorką i mecenasem. Organizowała wystawy, kiedy za komuny trudno było pokazać prace za granicą. Dzięki niej mama regularnie wystawiała w Paryżu; zostawała  potem na wiele miesięcy, malowała portrety oraz wnętrza u ludzi. Można powiedzieć, że to mój wuj, Hubert d’Ornano, pierwszy dostrzegł moje malarstwo. Złożył u mnie zamówienie, a potem wraz z malarką z Serbii zorganizował mi pierwszą wystawę w przestrzeni wystawienniczej na Quai d’Orsay. Byłam tuż po Akademii i od tego momentu zaczęłam regularnie malować na zamówienie: dla nich, ich przyjaciół i klientów, z których wielu zostało ze mną do dziś.

Później wyjechaliśmy na kilka lat do Stanów Zjednoczonych, do Waszyngtonu. Tam pojawiło się pierwsze zlecenie od firmy Sisley na ręcznie malowany abażur do malutkiego sklepiku na Bleecker Street. I tak zaczęła się nasza współpraca w obszarze sztuki użytkowej. Do dziś w każdym domu Sisleya jest mój abażur; ogromny, o średnicy 1,20–1,30 metra. Zawsze wymyślamy z ciocią motto, które potem wypisuję i maluję. Zdarza się też, że tworzę murale czy maluję meble. A jeśli chodzi o to, co jeszcze nas łączy, to codziennie rozmawiamy przez telefon. Czasem godzinami: o sztuce, historii, filozofii, religii. Wymieniamy się refleksjami, inspiracjami. Ciocia jest dla mnie ogromnym wsparciem, mentorką.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Architektka Magdalena Federowicz-Boule: Nie da się budować tylko dla idei

Jak długo trwa pani współpraca z marką Sisley?

Nasza współpraca artystyczna trwa już 25 lat. Pierwsza wystawa u nich odbyła się ćwierć wieku temu.

Pani wzory pojawiają się też na opakowaniach kosmetyków.

Tak. Siedem lat temu przygotowaliśmy pierwszą edycję limitowaną opakowania do flagowego kremu Sisleya – emulsji ekologicznej. To jeden z ich najlepiej sprzedających się produktów marki. Edycja była przygotowana z myślą o Chinach, z  okazji chińskiego Nowego Roku. Ale zainteresowanie było tak duże, że inne kraje też zapragnęły takiego wydania. Od tamtej pory co roku tworzymy kolejną limitowaną edycję. Potem przygotowałam również szatę graficzną dla serii czterech wód zapachowych. Każda z nich dostała nazwę od imienia jednej z wnuczek moich wujostwa i nowy – mój – projekt graficzny.

Wierzy pani, że piękne rzeczy, nawet codziennego użytku, mogą poprawić nastrój?

Zdecydowanie tak. To jest niebywała przyjemność, kiedy się obserwuje ludzi w sklepach czy na lotniskach, kiedy sięgają po te przedmioty, mówią o nich, cieszą się z ich posiadania. Na wernisażu kilka osób przyznało mi, że kolekcjonuje opakowania, bo rzeczywiście są one charakterystyczne. Ludzie zbierają flakony i kartonowe opakowania. Uważam, że sztuka użytkowa pozwala cieszyć się pięknem w sposób bardziej dostępny niż sztuka wysoka.

Co decyduje o tym, jaki motyw trafi na dane opakowanie? Inspiracja i pomysł wychodzą od pani, czy wspólnie z hrabiną Isabelle d’Ornano ustalacie tematykę?

Bywa różnie, czasem ja coś zasugeruję, czasem ciocia. Po prostu dyskutujemy i temat ewoluuje. Oczywiście, często opieramy się na chińskiej tradycji, bo Chiny są głównym odbiorcą tej edycji. Niekiedy więc motyw związany jest z kolejnym chińskim Nowym Rokiem, a czasem powstaje coś zupełnie oderwanego od konkretnej okazji, zainspirowanego tym, co nas w danym momencie porusza. Nasze rozmowy są bardzo długie i głębokie, i z nich często rodzi się coś niespodziewanego. Zdarza się, że w trakcie malowania dodam coś spontanicznie i to staje się tym elementem, który nas najbardziej bawi i fascynuje.

Pani ciocia była na wernisażu w Maison Sisley w Warszawie?

Tak, była.

Reklama
Reklama

Jaka ona jest?

Pierwsze, co przychodzi mi do głowy: jest piękna. Mądra, bardzo otwarta, ciekawa świata, ludzi, nowych miejsc, sztuki. Wszystko ją interesuje. Ma ogromną wiedzę o Tolkienie! Ostatnio brała udział w konferencji poświęconej jego twórczości, organizowanej w Paryżu. To była rozmowa przy okrągłym stole: kilka osób debatowało o Tolkienie, a ona ma tę wiedzę dosłownie w małym palcu. Ma niesamowicie żywy umysł, jest, jak to mówią Anglicy, sharp. Interesuje się polityką, historią, religią, bardzo dużo wie. Nie sposób jej czymś zaskoczyć, bo czyta nieustannie i zawsze jest na bieżąco. Ma ogromną dyscyplinę, dzięki czemu tak świetnie funkcjonuje w swoim wieku. Codziennie pływa. Zresztą w tym również jest dla mnie inspiracją – sama zaczęłam pływać dla zdrowia, dla  kręgosłupa. Dla malarki to bardzo ważne. 

Ciocia żyła w bardzo różnych światach: urodziła się w Polsce i pierwszy okres dzieciństwa spędziła w Nieborowie, w naszym domu rodzinnym. Później wyjechała za granicę, żyła w Portugalii, potem długo w Hiszpanii, z którą czuje się szczególnie związana, gdyż część jej rodziny tam osiadła. Myślę, że ta otwartość na różne kultury jest w niej zupełnie wyjątkowa. Ale najbardziej niezwykła jest jej ogromna otwartość na ludzi, szczególnie młodych. Ma z nimi świetny kontakt, potrafi rozmawiać, jest szalenie nowoczesna i nie obawia się tego, co to nowoczesność ze sobą niesie. I w tym również mnie wspiera, bo dzięki projektom dla Sisley odkryłam iPada i zaczęłam uczyć się programów graficznych. Początki były trudne. Podpytywałam przyjaciół grafików, ale z czasem iPad stał się moim podstawowym narzędziem pracy. Maluję na nim opakowania, wnętrza, a nawet duże formy. To narzędzie, które daje niesamowitą głębię i które bardzo lubię i doceniam.

Pani mama również była artystką. Czego panią nauczyła, nie tylko jako mama, ale też jako twórczyni?

Uczyła mnie patrzeć uważnie i myśleć o malarstwie. W każdej sytuacji widzę potencjalną inspirację, myślę o kolorach i ich relacjach, o świetle. Byłyśmy z mamą bardzo blisko. Od najmłodszych lat jej pozowałam, często razem przeglądałyśmy albumy, chodziłyśmy razem na wystawy. Mój ojciec jest także świetnym rysownikiem, podobnie jak mama skończył liceum plastyczne. On mi z kolei zawsze zwracał na początku mojej drogi uwagę na stronę techniczną obrazu, kompozycję, światło. Zawsze przed wystawą siadaliśmy wspólnie i omawialiśmy obrazy. To było  niezwykle twórcze i pomocne. To samo robiliśmy wspólnie przy wystawach mamy. W naszym domu w ogóle dużo rozmawialiśmy i omawialiśmy zarówno wspólne sprawy, jak i tematy ogólne. Nie było konfliktu pokoleń, nie odczuwałam potrzeby buntu. Moje pójście we własnym kierunku odbyło się dość harmonijnie.

Pani nie miała w sobie buntowniczki?

Przede wszystkim bardzo chciałam iść własną drogą, dlatego najpierw poszłam na sinologię, potem na anglistykę. I malowałam zupełnie inaczej niż mama. Ale teraz widzę, że od niedawna w moim malarstwie pobrzmiewa jej wrażliwość. Choć dziś mam już swoją rękę i swoje oko. Mam więcej narzędzi do tego, żeby być wolną i malować tak, jak czuję.

I iść swoją drogą?

Tak, zupełnie własną. Nie mam już w sobie tego niepokoju, że mogłabym być porównywana czy posądzana o naśladowanie. To bardzo przyjemna świadomość.

Które wątki w pani rodzinnej historii są dla pani szczególnie ważne? Wiem, że mieszka pani w domu na Sadybie, tam, gdzie wcześniej mieszkali dziadkowie, po bardzo trudnych doświadczeniach wojennych.

Myślę, że właśnie ta jedność naszej rodziny ma dla mnie ogromne znaczenie. Jesteśmy bardzo ze sobą związani, w szerokim gronie. To wyjątkowe. Mam wiele kuzynów i kuzynek, z którymi łączy mnie prawdziwa bliskość. Wojna porozdzielała wiele rodzin, ale też połączyła ludzi, którzy wcześniej mieszkali daleko od siebie, a potem znaleźli się razem w Warszawie. Wśród moich przyjaciół jest wiele osób z rodziny i to dla mnie bardzo ważne. No i mamy w rodzinie dużo artystów; takich, których profesor Rottermund trafnie nazwał we wstępie do albumu mojej mamy „dyletantami”, czyli artystów nieprofesjonalnych, ale bardzo kreatywnych i twórczych.

Reklama
Reklama

Wcześniej w rozmowie ze mną wspomniała pani, że nie lubi słowa „arystokracja”. Jak więc opisałaby pani swój świat rodzinny, domowy?

To nie jest zupełnie to, że nie lubię, po prostu wolę być postrzegana przez pryzmat tego, co robię, a nie skąd pochodzę. Mam wpływ na moje życie przez pracę, a nie przez pochodzenie. Natomiast wydaje mi się, że rodzina to po prostu miłość i chęć bycia razem. To, co mnie interesuje, to tradycja, wartości, coś głęboko zakorzenionego, co przekazujemy sobie z pokolenia na pokolenie. Ja jestem szalenie dumna z przodków z obu stron: zarówno ze strony mojego ojca, jak i ze strony mojej mamy. 

Czytaj więcej

Magdalena Młochowska: Dziś twarda miejska rzeczywistość to ekologia

Wyszłam za mąż za mojego bardzo dalekiego kuzyna. Jego ojciec po wojnie przez dziesięć lat mieszkał u moich dziadków, byli bardzo zaprzyjaźnieni, moja mama jest nawet jego chrzestną matką. Z moim przyszłym mężem znałam się zatem od zawsze, on jest trochę starszy, ale bawiliśmy się razem, jeździliśmy na wspólne wyjazdy, mieliśmy wspólne grono przyjaciół. Jestem dumna z moich dziadków, byli  wspaniałymi ludźmi. Dziadkowie ze strony mamy, czyli Radziwiłłowie, bardzo zasłużyli się w czasie II wojny światowej. Moja babcia była Sprawiedliwą wśród Narodów Świata. Mój pradziadek był przed wojną senatorem. Mądry, pracowity człowiek, erudyta i patriota. Głębiej sięgając w historię naszej rodziny, było w niej wielu ludzi mądrych, dzielnych, pracowitych. Z archiwów i opowieści wiem, że byli bardzo zaangażowani w życie społeczne, przyjaźnili się z ludźmi mieszkającymi wokół, zresztą po wojnie, do końca życia moja babcia i moja mama utrzymywały ściśle związki przyjacielskie z mieszkańcami Nieborowa.

Już jako dziewczynka czuła się pani częścią tej rodziny z historią i tradycjami, czy to przyszło z czasem?

Zawsze to czułam. Bardzo lubiłam przebywać ze starszymi. Byłam dużo młodsza od rodzeństwa i dużo czasu spędzałam z rodzicami i starszym pokoleniem. Lubiłam rozmowy z dziadkami, szczególnie z dziadkiem ze strony ojca, który miał niesamowitą pamięć. Pamiętał wszystko z czasów przedwojennych, a i w czasie wojny miał ciekawe przygody, bo był pilotem i wojnę spędził w Afryce, a później w Anglii jako adiutant Prezydenta Raczkiewicza. Interesował się przyrodą, studiował życie termitów i pszczół, ale fascynowała go także historia. Czułam, że jestem częścią czegoś wyjątkowego. Rodzina ojca była również bardzo spójna, wesoła i zżyta. Zawsze miałam świadomość, że należę do dwóch niezwykłych rodzin.

Jak wyglądało pani dzieciństwo – było w nim więcej zasad czy swobody? Jak panią wychowywano?

Zasady oczywiście były, ale ja mam dość niezależną naturę. Więc nauczyłam się dość sprawnie między tymi zasadami lawirować (śmiech). Najważniejszy był szacunek. Wychowywaliśmy się w dzielnicy, gdzie wówczas nie było jeszcze wielu samochodów, ta swoboda była niemal nieograniczona. Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Mieliśmy ładne mieszkanie, a moi rodzice byli spokojni, pogodni, bezkonfliktowi i bardzo towarzyscy, więc byliśmy otoczeni przyjaciółmi. W domu zawsze panowała wesoła atmosfera mimo rozmaitych przeciwności losu, które dotykały wszystkich. Mama wprowadzała wszechobecny kolor w nasze życie. W czasach PRL-u, gdy wszystko było szare, nawet na talerzach było kolorowo. To było po prostu dobre, szczęśliwe dzieciństwo.

Reklama
Reklama

Jak dba pani dziś o pamięć rodziny? O to, co już jest tylko śladem?

W naszej rodzinie zawsze żyliśmy międzypokoleniowo. Nasze dzieci bardzo lubią spędzać z nami czas i ich przyjaciele również. Podczas ostatniego wernisażu, byłam otoczona przyjaciółmi moich dzieci. To było dla mnie bardzo miłe – że chcą być z nami, że lubią przychodzić do nas do domu, że rozmawiamy, przyjaźnimy się, a wielu z nich to dzieci naszych przyjaciół z dzieciństwa. Ich rodzice i dziadkowie przyjaźnili się z naszymi. To wszystko tworzy duże, bardzo zróżnicowane, ale niezwykle ciekawe i kreatywne grono. Tak właśnie międzypokoleniowo funkcjonujemy. Ta pamięć po prostu jest, bo nie brakuje wspólnych tematów. Mam ogromne szczęście, jeśli o to chodzi.

Czy jest coś, co chciałaby pani przekazać swoim dzieciom – coś, co sama dostała w wychowaniu?

Staramy się przekazać dzieciom, że jedność, wdzięczność za to, co się ma i przyjaźń to wartości naprawdę fundamentalne. I jeszcze jedno: że nie należy skupiać się wyłącznie na swoich problemach. Kiedy człowiek stara się pomagać innym, łatwiej jest przechodzić przez własne trudności.

Wspominała pani wcześniej, że najpierw studiowała sinologię i języki. Czy pamięta moment, w którym zdecydowała, że to jednak sztuka będzie pani drogą?

To były prawdziwe dylematy. Mój dziadek ze strony ojca, wojskowy, pasjonujący się polityką, był przekonany, że świat będzie należał do kobiet i że ja absolutnie muszę iść na sinologię, bo Chiny staną się potęgą. To były wczesne lata 90., nikt jeszcze tak nie mówił, ale on był bardzo dalekowzroczny. Uważał, że komunizm upadnie, że Chiny zdominują świat i że ja powinnam zostać... premierem (śmiech). A żeby to osiągnąć, muszę znać chiński. Poszłam więc na sinologię. I byłam w rozpaczy. Myślałam, że będzie tam więcej nauki o kulturze, historii, a pierwszy rok to była wyłącznie nauka znaków. To było dla mnie nie do zniesienia. 

Przeniosłam się na anglistykę, ale już wtedy bardzo chciałam iść na Akademię. Wydawało mi się jednak, że jest za późno, że nie zdążę się przygotować. Zaczęłam więc chodzić do pracowni różnych artystów; do profesora Tchórzewskiego, do wspaniałej profesor Glazer na rysunek, do profesora Jarnuszkiewicza, rzeźbiarza. Oni byli niezwykle serdeczni. Profesor Tchórzewski był zresztą profesorem mojej mamy i tak historia zatoczyła koło. Chodziłam też do pani Teresy Pągowskiej. Po roku przygotowań poszłam na Akademię – i wtedy poczułam, że jestem w swoim żywiole.

Czytaj więcej

Aktorka Joanna Sydor zmieniła zawód: Niezależność czyni człowieka szczęśliwym
Reklama
Reklama

Wspomniała pani, że to wuj Hubert odkrył panią jako malarkę. Co dokładnie wtedy zobaczył?

Zobaczył, że umiem malować zwierzęta i uznał, że mam do tego oko. Zamówił u mnie dużego jelenia, potem kolejnego. On i moja ciocia bardzo mnie wspierali, tak jak zresztą wspierają wielu polskich artystów. Nie jestem pierwsza i z pewnością nie ostatnia. Marka Sisley od lat jest prawdziwym mecenasem sztuki i to jest wspaniałe. Warszawski Maison Sisley, w którym miałam wernisaż, to wyjątkowe miejsce. Ekipa, z Jolantą Szamocką na czele, dba o artystów i o to, by łączyć ich z klientami. Miejsce naprawdę jest pięknie urządzone i nie mówię tego dlatego, że odpowiadałam częściowo za wystrój, malując klatkę schodową i abażur w części sklepowej, ale dlatego, że rzeczywiście jest to przestrzeń, która przypomina dom. Obrazy wyglądają zupełnie inaczej niż w klasycznej galerii. Co kilka miesięcy odbywają się tam nowe wystawy. To bardzo ciekawe połączenie: kosmetyki, sztuka użytkowa i sztuka wysoka.

Które ze swoich obrazów uważa pani za szczególnie ważne? Takie, które są bardzo osobiste?

Mam ich wiele. Na wystawie w Maison Sisley znalazł się jeden bardzo ważny dla mnie; to mazurski pejzaż, błękitny, malowany gwaszem. Uwielbiam Mazury i to specyficzne błękitne światło. Dwa lata temu namalowałam Drogę Krzyżową do kościoła w Guzowie, miasteczku między Warszawą a Nieborowem. Ta droga krzyżowa powstała na ceramice. Pozowało mi kilka osób z rodziny: mój syn, obie córki, mąż, siostra, znalazły się też dłonie mojego ojca. To niezwykle osobiste dzieło, przede wszystkim z punktu widzenia matki, bo malowałam cierpienie syna, a także z punktu widzenia duchowego. Zawsze trudno mi się rozstawać z obrazami. Każdy niesie cząstkę mnie.

Jak wygląda pani zwykły dzień, bez podróży, bez wernisażu? Co daje pani spokój?

Malowanie. Maluję bardzo często do nocy, czasem do rana. Bywa, że budzę się w nocy z pomysłem i zaczynam malować na iPadzie. To się po prostu dzieje. Malowanie jest moim życiem. Staram się jak najwięcej czasu spędzać z moim ojcem. Mimo wieku ma mnóstwo zajęć: jest profesorem uniwersytetu, więc cały czas pracuje, opracowuje archiwa, pisze książki. Staram się każdego dnia do niego wpaść, choć oboje jesteśmy zapracowani. Poza tym mam dwoje dzieci w domu, jedno już mieszka za granicą. Codziennie gotuję, bo to moja druga pasja i odpoczynek.

Gotuje pani też tak kolorowo, jak mama?

Zdecydowanie kolorowo! Nasz dom jest gościnny, pełen przyjaciół. Więc malowanie, rodzina, przyjaciele i właściwie… do szczęścia nie trzeba już nic więcej. Tylko harmonii.

Czuje się pani bardziej dziedziczką rodzinnej czy artystycznej tradycji?

Dla mnie jest to nierozerwalne. To jedno.

Jej historia
90-letnia Anne Reid udowadnia, że kariera aktorki może rozkwitnąć w każdym wieku
Jej historia
Kobieca siła. Oto, kogo Barbra Streisand zaprosiła do współpracy przy swojej nowej płycie
Jej historia
Jessica Chastain: Trudne początki oscarowej aktorki
Jej historia
Pamela Anderson: Chcę rzucić wyzwanie standardom panującym w branży beauty
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Jej historia
Była premier Nowej Zelandii bohaterką filmu dokumentalnego. „W moim baku brakuje paliwa”
Reklama
Reklama