Ostatnia wystawa pani obrazów zatytułowana „Tajemnicze ogrody”, która niedawno miała swój wernisaż, to efekt współpracy z marką Sisley Paris. Skąd wziął się ten tytuł i co on dla pani oznacza?
W swoim życiu malowałam wiele pejzaży z miejsc, do których podróżowałam. Tworzyłam też obrazy ukazujące relacje ludzi ze zwierzętami, obserwowane z ukrycia, często w czasie podróży. Ale ostatnie kilka lat spędziłam głównie w domu i u rodziców. Opiekowałam się chorą mamą. Ten mój świat nie tyle się zamknął, co stał się bardziej intymny. Zaczęłam uważniej przyglądać się temu, co działo się wokół mnie. Efektem są obrazy bardziej osobiste, bardziej medytacyjne.
To obrazy związane z rodziną czy raczej z emocjami?
Myślę, że przede wszystkim z emocjami, niekoniecznie z rodziną. Choć na tej wystawie jest dużo portretów naszych psów, a także wnętrza domu. Wcześniej ich nie malowałam, zaczęłam to robić niedawno. To malarstwo spokojne, z mniejszą ilością ruchu.
Malowała pani wnętrza domu rodziców?
W przypadku obrazów prezentowanych w Maison Sisley, jest to dom mojej cioci, która jest właścicielką marki Sisley. Pojawiają się tam również fragmenty mieszkania mojej siostry i mojego własnego domu. Można więc nazwać te sceny intymnymi i delikatnymi.
Pani ciocia, hrabina Isabelle d’Ornano, współtwórczyni marki Sisley, uchodzi za ikonę elegancji. Co najbardziej panie łączy – wspólne korzenie czy podobne spojrzenie na estetykę i piękno?
Po pierwsze mamy wspólne korzenie. Ciocia była najbliższą przyjaciółką mojej mamy, która odeszła kilka miesięcy temu. Od lat była jej promotorką i mecenasem. Organizowała wystawy, kiedy za komuny trudno było pokazać prace za granicą. Dzięki niej mama regularnie wystawiała w Paryżu; zostawała potem na wiele miesięcy, malowała portrety oraz wnętrza u ludzi. Można powiedzieć, że to mój wuj, Hubert d’Ornano, pierwszy dostrzegł moje malarstwo. Złożył u mnie zamówienie, a potem wraz z malarką z Serbii zorganizował mi pierwszą wystawę w przestrzeni wystawienniczej na Quai d’Orsay. Byłam tuż po Akademii i od tego momentu zaczęłam regularnie malować na zamówienie: dla nich, ich przyjaciół i klientów, z których wielu zostało ze mną do dziś.
Później wyjechaliśmy na kilka lat do Stanów Zjednoczonych, do Waszyngtonu. Tam pojawiło się pierwsze zlecenie od firmy Sisley na ręcznie malowany abażur do malutkiego sklepiku na Bleecker Street. I tak zaczęła się nasza współpraca w obszarze sztuki użytkowej. Do dziś w każdym domu Sisleya jest mój abażur; ogromny, o średnicy 1,20–1,30 metra. Zawsze wymyślamy z ciocią motto, które potem wypisuję i maluję. Zdarza się też, że tworzę murale czy maluję meble. A jeśli chodzi o to, co jeszcze nas łączy, to codziennie rozmawiamy przez telefon. Czasem godzinami: o sztuce, historii, filozofii, religii. Wymieniamy się refleksjami, inspiracjami. Ciocia jest dla mnie ogromnym wsparciem, mentorką.