Bond antykomunista
Historia Bonda sięga lat 60. ubiegłego wieku. Ian Fleming, potomek zamożnej, brytyjskiej rodziny, absolwent Eton, w czasie II wojny światowej służył w wywiadzie Brytyjskiej Marynarki Wojennej. Potem osiadł na Jamajce i zaczął pisać powieści o szpiegu walczącym z wywiadem rosyjskim. Jego imię i nazwisko – James Bond – pożyczył od angielskiego ornitologa, bo cenił jego książkę „Ptaki Indii Zachodnich”. Z kolei 007 w brytyjskim MI6 oznaczało agenta z „licencją na zabijanie”.
Fleming potrafił budować napięcie, miał bujną wyobraźnię, a wiele szczegółów czerpał z własnej pamięci. Podobno producentowi Albertowi Broccolemu na początku lat 60. zaledwie 45 minut zajęło przekonanie szefa United Artists do realizacji pierwszego filmu o Bondzie – „Dr No”. Potem, aż do końca lat 80., średnio co rok–dwa lata na ekranach pojawiał się nowy obraz z agentem 007. Szpieg Jej Królewskiej Mości nosił świetnie skrojone garnitury, miał nienaganne maniery, jeździł drogimi samochodami i romansował z pięknymi kobietami. Broccoli znajdował dla kolejnych opowieści o Bondzie sprawnego reżysera, w głównego bohatera wcielali się Sean Connery (sześć razy), George Lazenby (raz), Roger Moore (siedem), Timothy Dalton (dwa). Producenci nie żałowali pieniędzy na rozmach, zdjęcia w egzotycznych plenerach, a wreszcie, na techniczne zabawki, które oddawali do dyspozycji ekranowemu szpiegowi. Filmy z Bondem święciły ogromne sukcesy na Zachodzie, w krajach zza żelaznej kurtyny ich wyświetlanie było zakazane przez cenzurę: w końcu elegancki, przystojny szpieg niestrudzenie walczył z agentami komunistycznymi.
James Bond współczesny
Po upadku muru berlińskiego wydawało się, że walczący z Rosjanami agent nie będzie już miał roboty. A jednak rodzina Broccolich (po Albercie rodzinny interes przejęli jego córka i pasierb) zatęskniła za bohaterem, który przez lata obrósł legendą, znosząc im złote jaja. Na ekranie pojawiły się kolejne cztery Bondy, tym razem z Pierce’em Brosnanem w roli głównej. Były robione z przymrużeniem oka. W „GoldenEye” Rosja przestała być groźna, zrobiła się raczej śmieszna. Wkrótce jednak zorientowano się, że formuła walki Zachodu ze Wschodem już się nie sprawdza, scenariusze zaczęły więc mieć innych czarnych bohaterów: potentata telewizyjnego, który dla własnej potęgi usiłuje wywołać wielki konflikt między Ameryką i Chinami, terrorystę próbującego zapanować nad światowymi zasobami ropy.
Ale prawdziwą rewolucję poczynił w bondowskiej serii Daniel Craig. Jego Bond, reżyserowany przez znakomitego artystę – Sama Mendesa – odkrywając powiązania władzy i biznesu, mocno stąpa po ziemi. Dostał nową biografię. Poprzedni James, urodzony około 1920 roku, byłby już przecież po siedemdziesiątce. Nowy, urodzony w 1968 roku w skromnej rodzinie, służył w Iraku, Somalii, Iranie, Libii, Bośni. Nie dysponował gadżetami rodem z „Gwiezdnych wojen”. Wystarczały mu: dobra komórka, nowoczesny samochód czy wszyty pod skórę chip ułatwiający kontakt z bazą. Nie miał nadludzkiej siły, bywał pokiereszowany, zmęczony i wściekły. Dzięki Craigowi był inteligentny, trochę przegrany. I jak sam mówił, „miał w dupie, czy martini będzie wstrząśnięte czy mieszane”.
007 przyszłości
Dziś najistotniejsze jest pytanie, kim będzie nowy Bond. Zwłaszcza że przy współczesnych agentach, takich choćby jak Jason Bourne czy John Wick, mimo wysiłków Craiga wciąż wydaje się on nieco anachroniczny. Pozostaje w kręgu starych technologii i jest niepoprawnym podrywaczem, a jednocześnie mizoginem gardzącym kobietami, co dziś, w dobie #metoo, wydaje się niedopuszczalne.