Interpretacja tego wskaźnika jednak nie jest wcale taka prosta, bo w krajach pogrążonych w anarchii i chaosie udział wydatków sektora publicznego może być znikomy, ale obywatele pozbawieni takich dóbr publicznych jak zdrowie czy bezpieczeństwo wewnętrzne mogą wcale nie cieszyć się wolnością prowadzenia biznesu, wręcz przeciwnie. Na drugim biegunie są niektóre kraje UE, w których wydatki rządowe przekraczają 50 proc. PKB.
Według danych Eurostatu to Belgia, Francja, Włochy, Holandia, Austria, Finlandia, Dania i Szwecja, najwyższy udział wydatków publicznych w PKB mają Francja i Dania, ponad 57 procent PKB. W Polsce wydatki publiczne to 42 procent PKB, co lokuje nas na 140. miejscu na świecie wśród 185 krajów. Jeżeli porównamy się z bogatymi krajami UE, to wydaje się, że rząd mamy umiarkowanej wielkości, ale jeżeli spojrzymy globalnie, to widać, że mamy rząd i administrację publiczną prawdziwie monstrualnych rozmiarów. Ponadto Polska należy do krajów, które w kolejnej dekadzie będą starzały się najszybciej na świecie, co oznacza dramatyczny wzrost wydatków publicznych na emerytury, renty i ochronę zdrowia starzejącego się społeczeństwa.
Tymczasem zamiast tworzyć rezerwy na te przyszłe wydatki, te nieduże rezerwy zostały przejedzone w minionych latach, czego przykładem jest coroczne finansowanie ZUS przez Fundusz Rezerwy Demograficznej. Te rezerwy miały powstać na skutek procesu prywatyzacji, ale przychody z prywatyzacji też zostały przejedzone. Więc jak rozpocznie się demograficzne tsunami za kilka lat, nieprzygotowane do tego finanse publiczne zostaną zdemolowane tak jak huragan Katrina zdemolował Nowy Orlean. Tylko tam federalne siły porządkowe i federalne pieniądze pomogły odbudować miasto, a kto pomoże Polsce poradzić sobie z tym problemem? Nikt, musimy to zrobić sami. Ale jak to zrobić, skoro rząd uparcie odmawia dyskusji o wyzwaniach, które nas czekają już za kilka lat, i zamiast przygotować Polskę na atak demograficznego tsunami, rozmontowuje „wały przeciwpowodziowe", przeżerając rezerwy zgodnie z zasadą, że liczy się tu i teraz. Dlatego mimo bardzo dalekiej pozycji Polski w tej kategorii nie ma szans na jej istotną poprawę, a pod koniec dekady Polska, przygnieciona kosztami emerytur i leczenia, jeszcze spadnie w tej klasyfikacji. A potem i tak czekają nas głodowe emerytury, niezależnie od tego, co będzie zapisane na naszych kontach emerytalnych na serwerach w ZUS.
Autor jest profesorem i rektorem Akademii Finansów i Biznesu Vistula w Warszawie