W czasie pandemii i związanych z nią ograniczeń rząd rzucił się na pomoc przedsiębiorcom i zaoferował im różne wsparcie. Jednym z nich były tzw. tarcze z Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR). Szybko się okazało, że nie wszystko złoto co się świeci. Najpierw część firm miała problem z przebrnięciem przez proces uzyskania wsparcia. Potem zaczęły alarmować, że fundusz domaga się od nich zwrotu dofinansowania. Z czego to wynikało?
Problemy z aplikowaniem zaczęły się od niedopracowania definicji wielkości przedsiębiorstwa w regulaminie tarczy 1.0, gdzie zgubiono unijną definicję wielkości przedsiębiorstwa. Ta znalazła się dopiero w drugiej wersji regulaminu i wpędziła część podmiotów aplikujących w stres i problemy, bowiem definicje te istotnie się różniły. Procedura pozyskiwania środków była bardzo uproszczona i zautomatyzowana, co powodowało, że wszystkie podmioty musiały zmieścić się w ramach regulaminu oraz go bezwzględnie akceptować mimo realnego ryzyka, że np. w trakcie okresu rozliczenia odejdą im pracownicy, co często miało miejsce. Następnie były problemy z kodami PKD, bo wiele firm zostało zaskoczonych obowiązkiem aplikowania według wskazanego przeważającego PKD, które często nie miało nic wspólnego z aktualnie wykonywanym zakresem działalności. Ten niuans był aktualizowany przy większych zmianach, nie miał wówczas żadnego większego znaczenia. Okazało się, że wiele firm nie mogło dostać dofinansowania jedynie ze względu na taką nieścisłość. Dodatkowo, organizacje gospodarcze, m.in. Północna Izba Gospodarcza w Szczecinie, wysyłały apele do rządu o uwzględnianie kolejnych nr PKD w regulaminie tarcz antykryzysowych, aby objąć te branże, które aktualnie cierpiały z powodu ograniczeń pandemicznych.
Czytaj więcej:
Może po prostu biznes źle odczytał filozofię jaką kierował się ustawodawca?
Nie sądzę. Na etapie aplikowania do tarcz PFR wszyscy rozumieli, że jest to program rządowej pomocy dla przedsiębiorców. Tak zresztą przedstawiał to rząd. A cel był jasny – nie doprowadzić do powszechnych zwolnień pracowników i upadłości firm w okresach ograniczeń pandemicznych oraz lockdownów gospodarki. Zaskoczenie przyszło dopiero na etapie rozliczania tarcz, szczególnie tej 2.0.
Przedsiębiorcy coś przegapili, czegoś nie zrozumieli?
Nie, tylko się okazało, że sposób rozliczeń został tak bardzo zautomatyzowany, że nie było żadnej możliwości uwzględnienia specyfiki danej działalności czy wyjątkowej sytuacji przedsiębiorcy. Nie było możliwości skontaktowania się z osobami decyzyjnymi, a całość szła przez kanał komunikacji bankowej na zasadzie wypełniania formularza z narzuconymi zakresami odpowiedzi i danych do zaraportowania. Nic nie można było dopisać, wyjaśnić czy uzasadnić.
To, co najbardziej bulwersuje w tej sytuacji, to fakt, że okres ostatniego zamknięcia gospodarki w okresie od października 2020 do maja 2021 r. nie został w całości objęty dofinansowaniem. PFR oparł się bowiem wyłącznie na prognozach z grudnia 2020 r., że lockdown będzie trwał do marca 2021 r. Tymczasem faktycznie trwał do 24 maja 2021 r. Te firmy, które nie wykorzystały dofinansowania do końca marca – lecz później, żeby przetrwać dodatkowe dwa miesiące zamkniętej gospodarki – nie mogły rozliczyć kosztów podniesionych w tym przedłużonym okresie.
I czym to zaowocowało?
Efekt był taki, że firmy dostały nakaz zwrotu nawet milionowych kwot do PFR. I to mimo wydatkowania zgodnie z zasadami i celem pomocy. Najbardziej odczuła to branża gastronomiczna, która częściowo w ogóle nie mogła działać. Żadne apele, żadne wnioski o rozmowy z PFR nie miały miejsca. PFR zasłonił się regulaminem i nie chciał rozmawiać, mimo wcześniejszych deklaracji medialnych. Nie pomogły starania Rzecznika Praw Małych I Średnich Przedsiębiorców, do którego masowo zwracali się oni z prośbą o wsparcie i interwencje w PFR. Fundusz nic sobie z tego nie robił, tak samo jak i z indywidualnych prób podejmowanych przez przedsiębiorców chcących racjonalnie podejść do spornych kwot do zwrotu.
PFR dotrzymał słowa i pozywa firmy?
Tak, pozywa. Oficjalnych danych nie można nigdzie znaleźć. PFR także ich nie publikuje, a ponieważ formalnie nie jest jednostką administracji rządowej, nie ma jak wyegzekwować od niego udzielenia informacji publicznej. Choć faktycznie właśnie taki charakter mają te dane. W prasie było głośno o nieudanych pozwach kantorów wobec PFR i że fundusz będzie je pozywał o zwrot dofinansowań, które sięgały kilku milionów w jednostkowych wypadkach.
Jak to się odbywa?
Na razie pozwy odbywają się w trybie postępowań cywilnych, choć w mojej ocenie powinien mieć tu zastosowanie kodeks postępowania administracyjnego. To przecież rząd zobowiązał się do pomocy przedsiębiorcom i wyznaczył do tego PFR. To nie były prywatne środki PFR, tylko pieniądze wszystkich podatników. Mam wiedzę o pozwach o zapłatę w postępowaniu uproszczonym. PFR przekazał bowiem wybranym przez siebie firmom windykacyjnym roszczenia do windykacji. Wcześniejsze próby rozmów o specyficznej sytuacji i faktycznym braku naruszeń celu tarcz nie doczekały się innej reakcji niż propozycja rozłożenia zaległości na raty.
Jakie są główne zarzuty?
Na tym etapie trudno przesądzać, wydaje się, że będą reakcją na stanowisko PFR wyrażone w docelowych pozwach. Należy mieć nadzieję, że PFR mimo wszystko odstąpi od bezdusznego windykowania zaległości w sprawach, w których przedsiębiorcy mają merytoryczne i realne argumenty na obronę swoich racji. Prawda jest też taka, że części przedsiębiorców opłaca się spłacić PFR w ratach, które są w istocie nieoprocentowanym kredytem.
Jak mogą skończyć się takie procesy?
Dobry scenariusz pozwala pozwanemu przedsiębiorcy wyłożyć swoje uzasadnione argumenty, które zostaną przez sądy powszechne rzetelnie ocenione, zgodnie z celem udzielanej pomocy, a nie z perspektywy sztywnego regulaminu. W złym scenariuszu firmy czekają ciężkie lata procesu, wysokie jego koszty oraz niepewność, czy uda się utrzymać firmę przy życiu, co w istocie było celem tarcz. To może się w ostateczności przełożyć na zaaplikowaną przez PFR truciznę z opóźnionym działaniem. Nie tak to powinno wyglądać.