Teoria ekonomii mówi, że biedniejsze kraje, o ile nie popełniają jakichś rażących błędów, rozwijają się szybciej niż te zamożniejsze. Czy to, że Polska w ostatnich dekadach rozwijała się szybciej niż inne państwa Europy Środkowo-Wschodniej, wynika właśnie z tego, że w punkcie startu mieliśmy większe zapóźnienia rozwojowe?
W 1990 r. zasób kapitału oraz PKB per capita w Polsce były niższe niż np. w Czechach, na Słowacji, w Rumunii i na Węgrzech. O ile jednak tym można wyjaśnić dużą część różnicy w tempie rozwoju między Polską a Czechami i Słowacją, to już nie między Polską a Węgrami i Rumunią. Być może w tych ostatnich krajach popełniono jakieś rażące błędy w polityce gospodarczej, które spowolniły ich konwergencję. A może po prostu nie doceniamy witalności naszej gospodarki.
Czy w takim razie możemy uznać, że szybszy rozwój Polski niż innych gospodarek regionu to w jakimś stopniu skutek lepszej polityki gospodarczej, np. tego, że inaczej niż Słowacja i kraje bałtyckie nie przyjęliśmy euro?
Takie porównania są trudne, bo polityka gospodarcza wszystkich państw zmieniała się na przestrzeni tych kilku dekad i to w różnych momentach. Przykładowo te kraje, które przyjęły euro, decydowały się na to w różnym czasie i okolicznościach.
Popularna teza o dezindustrializacji Polski nie znajduje odzwierciedlenia w danych. Widać natomiast, że Polska gospodarka pod względem struktury sektorowej upodabnia się do Niemiec. To zjawisko trudno jednoznacznie wartościować.
Marcin Mazurek
Które sektory gospodarki były kołem zamachowym rozwoju polskiej gospodarki? Bo może to daje jakieś odpowiedzi na pytania o źródła polskiego sukcesu.
Sektory, w których wartość dodana rosła szybciej niż w krajach regionu, to m.in. usługi profesjonalne, informacja, finanse, usługi administracyjne, budownictwo, handel, restauracje i hotele, przetwórstwo, transport. Czyli w zasadzie wszystko. Z takiej sektorowej analizy struktury wzrostu niewiele więc wynika. Tym bardziej że udział tych sektorów w tworzeniu wartości dodanej ogółem był i jest różny. Wiemy, że zarówno w porównaniu z 1990 r., jak i z 2004 r. bardzo wzrósł udział przetwórstwa oraz transportu i magazynowania. Popularna teza o dezindustrializacji Polski nie znajduje odzwierciedlenia w danych. W tych danych widać natomiast to, że Polska gospodarka pod względem struktury sektorowej upodabnia się do Niemiec. To zjawisko trudno jednoznacznie wartościować.
Stopa inwestycji w Polsce należy do najniższych w UE. Od lat słyszymy ostrzeżenia, że jeśli nie uda się jej podwyższyć, wzrost gospodarczy się zatrzyma. Dlatego np. strategia odpowiedzialnego rozwoju, którą jeszcze jako minister finansów firmował premier Mateusz Morawiecki, zakładała zdecydowane podwyższenie tej stopy. To się nie udało, a gospodarka pozostała na ścieżce szybkiego rozwoju. Jak to możliwe?
Po pierwsze, nie mam pewności, czy dobrze liczymy stopę inwestycji. Z różnych opracowań wynika, że jeśli weźmiemy poprawkę na strukturę polskiej gospodarki, to stopa inwestycji w Polsce już tak mocno nie odstaje od unijnej średniej. Po drugie, najbardziej odstajemy od tej średniej pod względem nakładów na badania i rozwój. Moim zdaniem świadczy to o tym, że Polska nie będzie przesuwała granicy technologicznej, nie staniemy się tak ważnym ośrodkiem nauki i innowacji jak USA, Korea Płd. czy Chiny. Ale wykorzystywanie technologii tworzonych gdzie indziej wcale nie skazuje nas na powolny wzrost. Nie jest więc tak, że nakłady na B+R są najważniejszym typem inwestycji. Myślę, że trochę je fetyszyzujemy. Po trzecie, nie jest wykluczone, że firmy niewłaściwie raportują nakłady inwestycyjne, np. klasyfikując je jako koszty, którymi inwestycje nie są. To mógłby być skutek uboczny istniejącego systemu ulg.
Szybciej niż większość państw UE Polska rozwijała się też w ostatnich latach, licząc od wybuchu pandemii. Lubi się tym chwalić prezes NBP Adam Glapiński, bo według niego jest to dowód na to, że władze optymalnie zareagowały na szoki z ostatnich lat. To prawda?
Skoro mamy gospodarkę, która przez dłuższy czas pozytywnie zaskakiwała i której nie były w stanie zatopić takie zawirowania jak globalny kryzys finansowy, a następnie europejski kryzys zadłużeniowy, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że i kolejne szoki będą się z nią obchodziły łaskawie. I tak było w ostatnich latach. Po prostu polska gospodarka charakteryzuje się dużą elastycznością, której nie doceniamy. Prawdą jest natomiast, że silny impuls fiskalny po wybuchu pandemii odegrał istotną rolę w stabilizowaniu gospodarki, a polityka pieniężna – w szczególności strukturalne operacje otwartego rynku (skup przez NBP na rynku wtórnym obligacji skarbowych i gwarantowanych przez Skarb Państwa – red.) – ułatwiły dostarczenie tego impulsu.
Czy polska gospodarka zachowuje tak duży potencjał rozwojowy jak w ostatnich latach i dekadach? To jest wątpliwość, która pojawia się w kontekście rozpoczynającego się właśnie ożywienia. Część ekonomistów obawia się, że jego skutkiem będą zaburzenia równowagi w gospodarce, w tym trwale podwyższona inflacja.
Moim zdaniem to, czy wzrost gospodarczy będzie prowadził do zaburzeń równowagi, jest w tym kontekście drugorzędne. Od łagodzenia przebiegu cyklu koniunkturalnego i korygowania nierównowag mamy politykę gospodarczą. Kluczowe jest to, czy gospodarka jest w stanie nadal szybko rosnąć. Na takie pytanie odpowiadam twierdząco.
Pogłębiający się deficyt pracowników, związany ze starzeniem się ludności, nie jest barierą nie do przejścia?
Bomba demograficzna, której się obawiamy, w pewnym stopniu daje się rozbroić. Produktywność w polskiej gospodarce, rozumiana jako produkt na godzinę pracy, w ostatnich 30 latach się podwoiła. Gdyby w najbliższych 30 latach populacja Polski skurczyła się o 25 proc., a dotychczasowe tempo wzrostu produktywności by się utrzymało, to gospodarka i tak zdołałaby solidnie urosnąć. Być może nawet uda się jeszcze przejść na czterodniowy tydzień pracy.
Kluczowe jest więc pytanie, czy wzrost produktywności z ostatnich trzech dekad może się utrzymywać?
Jestem w tej kwestii optymistą. Jesteśmy świadkami rewolucji technologicznej: pojawiła się technologia, która jest w stanie tworzyć kolejne nowe technologie. Nie zdziwiłbym się, gdyby wzrost produktywności nawet przyspieszył, a nie zwolnił. To akurat dotyczy nie tylko Polski, a ogólnie światowej gospodarki.
Jak rozumiem, efekty tej rewolucji technologicznej będą się uwidoczniały stopniowo. Jakie są perspektywy polskiej gospodarki w najbliższej przyszłości? Jeszcze niedawno wydawało się, że jesteśmy u progu boomu konsumpcyjnego, ale na razie konsumpcja rośnie zagadkowo wolno, jeśli wziąć pod uwagę tempo wzrostu realnych dochodów gospodarstw domowych.
W krótkim terminie, gdy można przyjąć założenie, że podaż czynników produkcji jest stała, to popyt determinuje wzrost gospodarki. To, że odbicie popytu konsumpcyjnego opóźnia się o kilka miesięcy, nie oznacza, że do niego w ogóle nie dojdzie. Moim zdaniem wciąż należy oczekiwać, że w kolejnych kwartałach wzrost konsumpcji przyspieszy do 5–6 proc. rok do roku. A to nie będzie jedyny motor wzrostu gospodarczego. Do niedawna polskie firmy działały w dość komfortowych warunkach: kurs walutowy był dość niski, popyt zagraniczny dopisywał, a siła robocza była relatywnie dostępna, choćby z Ukrainy. Szok energetyczny z 2022 r. skomplikował sytuację, ale firmy dość szybko się do tego dostosowały. Wprowadziły mnóstwo rozwiązań, żeby ograniczyć energochłonność. Kolejnym takim bodźcem optymalizacyjnym będzie moim zdaniem sytuacja na rynku pracy. Firmy już teraz wiedzą, że o pracownika jest trudno i trzeba mu więcej płacić. Część jednak zakłada, że spowolnienie z ostatnich kwartałów rozluźni rynek pracy. Tak nie będzie, deficyt pracowników jest już strukturalną cechą naszej gospodarki. Gdy świadomość tego się upowszechni, firmy będą podejmowały próby zmniejszenia pracochłonności. To będzie stymulowało inwestycje w czasie, gdy do Polski szerokim strumieniem zaczną płynąć fundusze unijne.
W 2022 r., gdy RPP kończyła cykl podwyżek stóp procentowych, a potem jesienią 2023 r., gdy je obniżyła, sporo było ostrzeżeń, że obie decyzje były przedwczesne, a ich skutkiem będzie jeszcze powolniejszy powrót inflacji do celu NBP (2,5 proc. +/- 1 pkt proc.). Ale od tego czasu inflacja zmalała bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał. Czy można już uznać, że kryzys inflacyjny został zażegnany? Czy raczej mocne przyspieszenie wzrostu gospodarczego uniemożliwi trwałe sprowadzenie inflacji do celu przy obecnym poziomie stóp?
Moment zakończenia cyklu podwyżek stóp procentowych nie był zły. Jesienią 2022 r. było widać, że presja inflacyjna za moment zacznie słabnąć. Natomiast obniżki stóp procentowych w 2023 r. oceniam bardziej krytycznie, one rzeczywiście wyprzedziły swój czas, nawet jeśli dziś inflacja spada szybciej od oczekiwań. W najbliższym czasie istotne będą moim zdaniem dwa zjawiska. W związku z ciasnym rynkiem pracy trudno liczyć na dalsze hamowanie inflacji bazowej (bez cen żywności i nośników energii – red.), szczególnie zaś w usługach. Od kilku miesięcy ceny towarów i usług z kategorii bazowych rosną, po oczyszczeniu z wpływu czynników sezonowych, w tempie 0,4 proc. na miesiąc. To nie jest spójne z celem NBP. Ożywienie gospodarcze będzie raczej napędzało inflację bazową, niż ją hamowało. Impulsem dezinflacyjnym na poziomie całego wskaźnika cen konsumpcyjnych była korekta na rynku surowców oraz ustępowanie napięć w łańcuchach dostaw i czyszczenie magazynów przez firmy. Ten impuls powoli wygasa. To, w połączeniu z mocniejszym niż rok temu rynkiem pracy, nie daje nadziei na powrót inflacji do celu w najbliższym czasie. Ale spodziewam się, że w dalszej perspektywie, w 2026 r., problem z nadmierną inflacją zniknie.
Dlaczego? Dzięki wzrostowi produktywności, o którym pan mówił?
To też. Ale przede wszystkim liczę na to, że niższa inflacja będzie napędzała niższą inflację. Nominalne procesy w gospodarce wyhamują. W kolejnych latach nie będzie już dwucyfrowych waloryzacji emerytur, ponad 20-proc. podwyżek płacy minimalnej i wynagrodzeń w budżetówce itp.