Poniedziałek, 18 lutego, godz. 9 – przyjeżdżam do kopalni Staszic przy ul. Karolinki w Katowicach.
– Na pewno chce pani jechać na dół? – pyta Paweł Giza, dyrektor ds. pracowniczych. – Niech pani nie reaguje na szowinistyczne zaczepki, bo chopom się one czasem zdarzą, i niech pani pamięta, że pod ziemią nie ma „dzień dobry”, tylko „szczęść Boże” – tłumaczy. Modlitwa w kopalni to coś tak oczywistego, jak kłanianie się sobie na ulicy, a kult św. Barbary, patronki górników, jest niesamowicie silny.
Wizyta w łaźni, dostaję koszulę w kratę, beżowy „mundur” nadzoru górniczego, hełm, ogromne kalosze. Ale to nie wszystko. Nadsztygar Piotr Potempa zaczyna szkolenie BHP.
– To jest aparat ucieczkowy. Gdyby wybuchł metan albo pył, pozwala oddychać na dole – objaśnia mi działanie czterokilowej skrzynki, którą mam nosić ze sobą.
Idziemy do lampowni – jeśli kiedyś myślałam, że czołówka to tylko taka mała lampka, to nie chcę pamiętać własnej ignorancji. Na drugie ramię zarzucam torbę z akumulatorem i kablem zasilającym żarówkę, zakładam okulary ochronne. Wyglądam jak kosmita, ale potem, już na dole – wszystko mi jedno.
Mijamy jedne schody, piąte schody – w końcu jest szola (winda zwożąca górników pod ziemię). Nadsztygar Potempa, Edyta Tomaszewska, rzeczniczka Wyższego Urzędu Górniczego, ja, kilku górników i „szczęść Boże”. Metalowa klatka rusza na głębokość 800 m pod ziemię. W ciągu kilkudziesięciu sekund wysiadamy na... dworcu! Kopalnia to podziemne miasto z systemem wewnętrznych kolejowych połączeń. Pociąg wiezie nas jakieś 3 km po kopalnianych korytarzach.
Gdy wysiadamy, myślę sobie, że nie jest tak źle. Nawet jasno... Do czasu, gdy przejdziemy 300 m do pancernych drzwi. Widzę ciemność i słyszę pisk.
– To Aleksander, tak nazywamy każdą mysz tutaj – wyjaśnia Potempa. Mysz??? – Niech się pani cieszy, to znaczy, że nie ma szczurów – słyszę spokojną odpowiedź. Coraz lepiej. Okazuje się, że do ściany wydobywczej będziemy iść jakieś 30 minut – codzienna droga górników do pracy, ale oni pokonują ją w 12 minut. Nowoczesne obudowy, zmechanizowane taśmociągi – aż trudno uwierzyć, że zakład ma 50 lat. Idziemy, idziemy... nie, przepraszam. Grzęźniemy w błocie albo tulimy się do ścian, by nie wejść na jakąś maszynę. W głowie dudni statystyka – ponad 3 tys. wypadków w górnictwie rocznie...
– No, to już pani wie, skąd ta liczba, skoro tu nawet drobne potknięcie może się skończyć tragedią – mówi Tomaszewska.
Dochodzimy do ściany wydobywczej. 140 cm wysokości. Czołówka na hełm, byle mieć wolne ręce przy przeciskaniu się w szczelinie, ale po co wolne ręce, jak nie ma się czego złapać?
– Trzymaj maskę – rzuca nadsztygar. Ratunek przed pyłem, który fruwa wokoło w strasznych ilościach, bo akurat kombajn wydobywczy pracuje. – Te, chopy, nie ugonioć się za panną, do roboty – to reakcja na rozmowy górników ze mną, gdy pytam ich o możliwość pracy kobiet pod ziemią.
– Pani kochana, nam to tu wystarczy św. Barbara, kobity cudowne są, ale przez szacunek dla nich nie powiem, co myślę o potencjalnym ich zatrudnieniu jako górników – mówi kombajnista. Ile zarabia? – 2200 zł psze pani, po 23 latach pracy, bez czerwonych dni (niedziel i świąt – red.).
Nawet gdyby mi ktoś dał dziesięć razy więcej – nie ma mowy.
Pokrzykiwania, przekrzykiwania – trudno się przebić przez głośny kombajn. Ale górnicze utarczki to tylko pozory. Jeden za drugiego oddałby życie. – Gdyby było tąpnięcie i ruszałbym się o własnych siłach, musiałbym sprawdzić, jak oni się czują, nie, inaczej się nie da – mówi młody chłopak i na wszelki wypadek szybko się żegna (w imię Ojca...).
Wyszliśmy ze ściany. Ulga? To za mało powiedziane.
– No to teraz pani wie, dlaczego górnik po szychcie leci do karczmy piwnej, to jedyne, co łagodzi skutki tego pyłu – śmieje się Potempa, gdy łykam „świeże powietrze” w temperaturze poniżej 20 stopni Celsjusza (w ścianie jest dobrze ponad 30 stopni). Nie mam mu nawet siły odpowiedzieć, jak silna jest teraz moja wizualizacja wielkiego kufla złocistego płynu z białą pianą.
– I widzisz, babo, taką kobietę przez osiem godzin w ścianie? – pyta rzeczniczka WUG. – A to nie jest jeszcze najtrudniejsza ani największa kopalnia – dodaje. A ja już nic nie widzę. Nadsztygar zaś uczy mnie górniczego słownika: spong (podłoga), strop (sufit) i ociosy (boczne ściany). Najgroźniejsza okazuje się jednak mulda – gdy wylądowałam przez nią w kałuży po kolana, w kaloszach miałam już każdy rodzaj błota, stanęłam w miejscu i powiedziałam: ja tu zostaję i nigdzie nie idę! Wydawało mi się, że jestem już chyba w piekle, i zastanawiałam się, co jest trudniejsze – wejście na Zawrat czy przedzieranie się przez wyrobiska i chodniki na dole. Gdy wsiadłam do pociągu, który wiózł nas z powrotem do szoli, myślałam, że minęło dobre pięć godzin od zjazdu. Pudło, raptem trzy.
– Panie przodem, szczęść Boże, ale pod warunkiem, że wybijecie innym pracę pod ziemią – śmiali się górnicy kończący szychtę.
Na powierzchni gorący prysznic nigdy jeszcze nie miał takiego wymiaru jak ten o godz. 13 w Staszicu. Podobnie nigdy tak bardzo nie smakowała mi wodzionko (śląska zupa na bazie smalcu), tradycyjne rolady, kluski śląskie i modro kapusto (a urodziłam się w Jaworznie i na takich potrawach się wychowałam).
– Od czasu, gdy zjechałam pod ziemię, nie chciałabym wykonywać takiej pracy – przyznaje Katarzyna Jabłońska-Bajer, rzeczniczka Jastrzębskiej Spółki Węglowej.
– Pamiętam jedną panią, która dawno temu pracowała pod ziemią, jeszcze z łopatą, jednak to nie jest zawód dla kobiet. Wystarczająco męczą się już na przeróbce węgla na powierzchni. I choć w górnictwie mamy braki kadrowe, to kopalnie nie sięgną po górniczki – uważa Wacław Czerkawski, wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce.
Ministerstwo Pracy przekonuje, że konwencję o zakazie pracy kobiet pod ziemią musi wypowiedzieć – inaczej narazi się na postępowanie o naruszenie prawa UE i dotkliwe kary finansowe. „Z pracą w kopalni, podobnie jak ze służbą w siłach zbrojnych, policji czy straży pożarnej, związany jest pewien etos, który może sprawić, że pojawią się kandydatki do jej wykonywania” – czytamy w komunikacie resortu.
Śliczne studentki Akademii Górniczo-Hutniczej zapewniają w mediach, że są na taką „brudną robotę” gotowe. Niech jednak pozostaną przy byciu geologiem. A pod ziemię zjeżdżają raz na tydzień. Etos etosem... W Polsce jeszcze w latach 50. kobiety pracowały na przodkach – do czasu, gdy w wypadku rękę straciła Halina Karbowniak (1958 r.).
masz pytanie, wyślij e-mail do autorki: k.baca@rp.pl