Zniknął z boisk dwa sezony temu, ale wciąż wystarczy powiedzieć: „dentysta z Kaiserslautern”, a kibic futbolu od razu skojarzy, o kogo chodzi. Przedstawiano go tak podczas meczów nawet wówczas, gdy to miało już niewiele wspólnego z prawdą. Markus Merk zamknął i sprzedał swój gabinet, jeszcze zanim przestał sędziować. Im wyżej się wspinał wśród sędziów, tym dalej mu było do wyuczonego zawodu. A wspiął się wysoko. Trzy razy wybierano go na najlepszego arbitra na świecie, prowadził finał Euro 2004, gwizdkiem zapracował na order zasługi RFN. – Nie chciałem dalej żyć z wkładania ludziom dłoni do ust – mówi. Dentystą bywa już tylko w Indiach, podczas odwiedzin w wioskach dziecięcych, szkołach i domach opieki, które pomagał tam zbudować.

Nowe życie właściwie znalazło go samo. Pierwszą propozycję wykładów dla biznesu dostał w 2002 roku. Okazało się, że jest w tym dobry, zwłaszcza w szkoleniach z podejmowania decyzji i działania pod presją. Wie, jak to jest mieć przed sobą wrogi tłum, zdarzało mu się uciekać spod stadionu w eskorcie policji. Przywoływał do porządku największe gwiazdy. O tym opowiadał na spotkaniach, a zaproszeń było z każdym rokiem więcej. Ludzie chcieli zobaczyć twarz znaną z telewizji, poprosić o autograf albo dedykację w książce „Bewegend. Merk & More”, czyli autobiografii, którą wydał kilka lat temu.

Seminaria dla menedżerów, przemowa na otwarcie roku akademickiego na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, doradzanie firmom ubezpieczeniowym – nie odrzucał żadnej propozycji. Kto dziś wejdzie na jego stronę internetową (www.merk-es-dir.de), zobaczy, że rozkład jazdy na 2010 r. też jest już niemal pełny. Mamy rok mundialu, firmy chcą się kojarzyć z futbolem. Merk szkoli, uświetnia, reklamuje ubezpieczenia zdrowotne Inter Versicherungen. – Jestem marką. Marką Merk – opowiada.

Pracował na to na boisku. Szybko pojął reguły gry z mediami: wyróżnij się albo przepadnij. Był pierwszym arbitrem Bundesligi, który prowadził mecze ubrany nie na czarno, ale zielono. Gdy różnokolorowe stroje stały się normą, zawsze pilnował, by mieć gwizdek tej samej barwy co koszulka. Prowadził ponad 300 meczów w niemieckiej ekstraklasie, w której sędziom płaci się najwięcej w Europie, ostatnio 3600 euro za spotkanie. Sędziował w Lidze Mistrzów, w mistrzostwach Europy, na mundialach, podczas których arbiter za miesiąc pracy może dostać nawet, jak w MŚ 2006, ok. 130 tysięcy złotych. Ale mówi, że dopiero po odłożeniu gwizdka zaczął zarabiać naprawdę dobrze.

Jeśli ktoś uważa, że Merk i jego prezentacje „Pewność wyboru” są nieodpowiednie dla jego firmy, a chciałby jednak znanego sędziego, nie ma problemu. Firma CSA Celebrity Speakers chętnie wynajmie np. Włocha Pierluigiego Collinę. Ulubiona tematyka: przywództwo, motywacja, bycie najlepszym. Monachijski Econ proponuje innych sędziowskich celebrytów, np. Ursa Meiera, szefa szwajcarskich sędziów, eksperta telewizji ZDF i wykładowcę m.in. tematu „Między frontami: jak radzić sobie z presją”. Albo Herberta Fandela, Niemca który niedawno zakończył międzynarodową karierę. U Fandela można zamówić np. wykład „Między muzyką klasyczną a zawodowym futbolem”. Bo sędzia jest też pianistą koncertowym i szefem szkoły muzycznej.

Oczywiście, nikt nie przebije Colliny, ale trzeba się liczyć z tym, że on będzie najdroższy. Jak przystało na najsłynniejszego z sędziów, pierwszego, którego rozpoznawały nawet gospodynie domowe. Collina był wybierany na najlepszego jeszcze częściej niż Merk, bo aż sześć razy. Autobiografię „Moje reguły gry” sprzedał w kilkunastu tłumaczeniach i na swoim wizerunku jeszcze jako arbiter zarabiał lepiej od niejednego piłkarza. Włoch skończył karierę pięć lat temu, ale – jak opowiadał „Timesowi” – nadal mu się zdarza, że taksówkarze w Londynie podwożą go za darmo.Uniwersytet w Hull dał mu doktorat honoris causa.

[srodtytul]Umiał przeprosić[/srodtytul]

Mężczyźni pisali o nim, że wygląda jak Nosferatu, Marsjanin, postać z „Krzyku” Muncha. Kobiety wybierały go na najseksowniejszego Włocha. Piłkarze się go bali. Colliny nie da się z nikim pomylić. Ma wielkie niebieskie oczy, jest łysy. Stracił wszystkie włosy jako 24-latek, w kilkanaście dni. Do tego jest wysoki i chudy. Gdy kiedyś w Stambule Turcy i Anglicy bili się, zamiast grać w piłkę, wezwał w przerwie do pokoju sędziowskiego kapitanów drużyn, Alpaya i Davida Beckhama. Krzyczał. – Widziałem tylko parę buchającą z jego łysiny. Wyglądał, jakby się palił – wspominał potem Alpay. Mecz udało się dokończyć.

Był taki czas, że drużyny prosiły FIFA i UEFA, żeby sędziował im właśnie on. To oznaczało prestiż i gwarancję uczciwości. Show też, bo Collina był wyrazisty i nieprzewidywalny. Potrafił np. przerwać na chwilę mecz, żeby wytłumaczyć swoją decyzję trenerom. Prowadził finały wszystkich ważnych turniejów. Pewnie, że się mylił, ale piłkarze wiedzieli, że nie robi tego z uprzedzenia albo na zamówienie. A za pomyłki potrafił przeprosić i miał poczucie humoru.

Sponsorzy do niego lgnęli i lgną nadal. Jego strona internetowa, dziś zamknięta, wyglądała jak portfolio modela. To właśnie jeden z kontraktów reklamowych zakończył jego karierę. Opel zaproponował mu w 2005 roku 900 tysięcy euro za promowanie nowego modelu samochodu. Włoski związek arbitrów dostrzegł w tym konflikt interesów, bo Opel był jednocześnie sponsorem Milanu, którego mecze Collina miał prowadzić. Przesunięto go więc z pierwszej do drugiej ligi, ale sędzia uniósł się honorem. Miał już 45 lat, czyli był na sędziowskim progu emerytalnym. Dostał wcześniej specjalne pozwolenie na kontynuowanie kariery, ale zakończył ją z dnia na dzień. Mówił, że to nie zesłanie do drugiej ligi mu uwłaczało, tylko podejrzenie, że mógłby sprzedać bezstronność. W reklamie Opla oczywiście wystąpił. Wcześniej był twarzą McDonald’s, Adidasa, gier komputerowych. W Japonii reklamował jedzenie, w Austrii piwo marki Ottakring, wciąż pracuje dla MasterCard, Castrola, przed mundialem w RPA ma jeszcze zachwalać papier do drukarek. A włoski związek sędziów przeprosił się z nim niedługo po konflikcie i ubłagał go, by pomógł posprzątać po aferze korupcyjnej. Jak pokazały policyjne podsłuchy, był jednym z niewielu arbitrów, których tamtejszy „Fryzjer”, czyli dyrektor Juventusu Luciano Moggi, nie zdołał omotać. Dziś to Collina wyznacza sędziów na mecze. Pracuje dla związku społecznie, stać go.

Szczęście Włocha polegało na tym, że trafił na świetne czasy. Gdy 30 lat temu zaczynał karierę, sędziowie nosili smutne czarne mundurki, byli amatorami sędziującymi za diety i nawet wybitnemu arbitrowi mecz pokazywany przez telewizję trafiał się od wielkiego dzwonu. W świecie, w którym Collina kończył karierę, kamera zagląda w najdalszy kąt szatni, sędziowie noszą skrojone do ciała kolorowe stroje i zestawy do zdalnego porozumiewania się, a są i tacy, co robią sobie na włosach pasemka i przed meczem chodzą do solarium. Skoro mogą piłkarze, to sędziowie też chcą. Dali im przykład wspomniany Urs Meier, który farbował nawet brodę, czy Anders Frisk, Szwed, który wyglądał jak szef fanklubu Modern Talking.

Kiedyś mówiło się, że najlepszy sędzia to taki, którego podczas meczu nie widać, bo to znaczy, że podejmuje dobre decyzje. Collina miał odwagę powiedzieć: bzdura, czasy się zmieniły. Im bardziej będziesz znany, tym bardziej cię będą piłkarze szanowali. Lansowanie się przed kamerami oznacza jednak dodatkowe ryzyko, a czym to grozi, poznali właśnie Meier i Frisk, gdy po kontrowersyjnych decyzjach w meczach Anglia – Portugalia na Euro 2004 i Chelsea – Barcelona w Lidze Mistrzów angielskie bulwarówki urządziły im medialny lincz. Ich skrzynki e-mailowe i pocztowe były zapełnione groźbami śmierci, nękano również ich dzieci. Meier przetrwał bezsenne tygodnie i sędziował dalej. Frisk zakończył karierę, wrócił do swojej firmy ubezpieczeniowej i małego kina pod Göteborgiem. Ale UEFA o nim nie zapomina. Gdy Ford, sponsor Ligi Mistrzów, organizował akcję Feel Football, Friska zrobiono jednym z jej ambasadorów.

[srodtytul]W rodzinie[/srodtytul]

W większości silnych lig sędziowie mają dziś kontrakty zawodowe. W Anglii poszli jeszcze dalej, bo sami stworzyli spółkę z o.o. świadczącą usługi dla Premier League, mają logo sponsora na koszulkach. Arbiter zarabia tam około 65 tysięcy funtów rocznie z samych meczów ligowych. Nawet do Polski zawodowstwo dotarło, choć mocno kluczyło po drodze. Dziś mamy sześć profesjonalnych trójek sędziowskich. W każdej sędzia główny zarabia 12 tysięcy złotych miesięcznie, a jego asystenci 10 tysięcy, plus bonusy za mecze, ale niewielkie, bo FIFA nalega, by jak najwięcej płacić sędziemu za bycie do dyspozycji, czas poświęcony na rozwój, a jak najmniej za poszczególne spotkania.

Nie da się dziś pogodzić dobrego sędziowania z innym zawodem. Może to i miało jakiś urok, że sędziował dentysta, doradca finansowy, bankier. Ale taki sam jest urok np. reprezentacji San Marino, w której listonosz gra obok ślusarza. Przyglądamy się temu życzliwie, ale jednak nie chcemy, żeby nasi piłkarze też tak funkcjonowali. Dziś najlepsi sędziowie mają prywatnych trenerów, ćwiczą tak często jak piłkarze, godzinami analizują mecze, najlepiej, jeśli mówią kilkoma językami. To zabiera sporą część życia, ale daje szansę na ciekawsze drugie, po karierze.

Kiedyś świetny sędzia mógł zostać telewizyjnym ekspertem, szychą w FIFA lub UEFA albo nawet władcą krajowego futbolu, jak u nas Michał Listkiewicz. Ale pewnych granic nie przeskoczył. Jeśli zdobywał sławę poza futbolem, to tylko lokalną. Belg John Langenus, przedwojenny Collina, sędziował na trzech mundialach, napisał książkę „Gwiżdżąc po świecie”, ale kto go dziś pamięta. Albo kto poza Anglią zna Arthura Ellisa, też sędziego trzech mundiali, a potem przez 18 lat członka jury w telewizyjnym turnieju miast. Concetto Lo Bello, sycylijski play boy z gwizdkiem, prowadził dwa finały Pucharu Europy w latach 60., a potem był pierwszym, który z sędziowania przeskoczył do dużej polityki. Był deputowanym chadecji, krótko burmistrzem Syrakuz, bohaterem niezliczonych anegdot. Ale znów: czy ktoś, komu wpadnie w ręce film „L’Arbitro”, kiepska komedia pełna rozbieranych scen, z młodą Joan Collins w jednym z epizodów, będzie wiedział, że główny bohater, którego w tarapaty wciąga miłość do futbolu i kobiet, to właśnie Lo Bello? W tamtych czasach sędzia zyskiwał światową sławę tylko wtedy, gdy się pomylił albo zaplątał w jakąś kontrowersję. Jak Szwajcar Gottfried Dienst, który uznał gola Geoffa Hursta w finale MŚ 1966, choć do dziś nie udowodniono, że piłka minęła linię bramkową. Liniowy Tofik Bachramow powiedział Dienstowi, że minęła, i przeszedł do historii. Też wydawał autobiografie, a teraz ma pomnik w Baku przed stadionem swojego imienia. Mimo wszystko nie jest to jednak ten rodzaj sławy, który się marzy tym, co zaczynają sędziować.

Dziś możliwości jest mnóstwo, kto się dostanie do elity sędziów międzynarodowych, tego wysoka fala poniesie dalej. Słowackiego sędziego Lubosa Michela poniosła do krajowego parlamentu, a gdy jego karierę przerwała w 2008 r. kontuzja ścięgna Achillesa, nawet nie przyszło mu do głowy, żeby wracać do uczenia w szkole w Preszowie. Już kilka dni później był pracownikiem ukraińskiego Szachtara Donieck. Pracuje tam jako menedżer do spraw międzynarodowych, organizuje wyjazdy wszystkim drużynom tego klubu. Jego roczna pensja jest podobno sześciocyfrowa, liczona w euro. Władca Doniecka Rinat Achmietow ma gest. Tylko byłym szefom Michela z UEFA niezbyt się ta nowa kariera podoba, bo oznacza przejście na drugą stronę i może rodzić podejrzenia, że nie tylko o organizowanie wyjazdów chodzi. Oni wolą, gdy się zostaje po właściwej stronie. Jak Collina, Merk, Meier, nawet Frisk. W rodzinie. Już nie zawsze czarnej, ale ciągle zżytej.