Wierzba to nie tylko ozdoba polskiego krajobrazu. Jej pędy, czyli wiklina, są znanym od wieków materiałem do produkcji koszy, mebli i innych wyrobów. Są one ważnym produktem eksportowym. Wciąż cieszą się też powodzeniem wśród krajowych klientów, mimo konkurencji włókien tropikalnych i tworzyw sztucznych.
[srodtytul]Koszykarskie mocarstwo[/srodtytul]
Z produkcji i sprzedaży wyrobów z wikliny utrzymuje się w Polsce około 20 – 30 tys. osób: chałupników, rzemieślników, właścicieli firm handlowych i eksporterów. Stale lub sezonowo na wiklinie zarabia nawet dwa razy więcej osób, wliczając rolników zajmujących się uprawą wierzby i pracowników zatrudnionych przy jej pozyskiwaniu. Natomiast biznesmenów, właścicieli firm większych niż rodzinny zakład rzemieślniczy, jest w tej branży najwyżej 100.
– To tradycyjne rękodzieło w rzeczywistości stało się sporym przemysłem, tyle że jest on bardzo rozproszony i zróżnicowany pod względem form produkcji i handlu. Dlatego na co dzień go nie widać. A wiklina kojarzy się głównie z bazarami i przydrożnymi kramami – wyjaśnia Grzegorz Maląg, dyrektor marketingu w firmie Gaba 2 w podwarszawskim Komorowie. Jest to jedno z największych w kraju przedsiębiorstw specjalizujących się w obrocie produktami i surowcami plecionkarskimi.
W technologii produkcji koszy i innych wyrobów z wikliny niewiele zmieniło się od średniowiecza. Wciąż jest to domena małych rękodzielniczych warsztatów, najczęściej wiejskich.
Już przed II wojną światową Polska była największym eksporterem wyrobów z wikliny w Europie. Głównie z myślą o eksporcie w PRL plecionkarstwo częściowo skoncentrowano. Pod egidą centrali handlu zagranicznego Coopexim oraz Cepelii działały spółdzielnie zrzeszające chałupników oraz zakłady przedsiębiorstwa Las.
Większość uspołecznionych zakładów upadła, ale wikliniarstwo przetrwało. Spółdzielnie zostały zastąpione przez prywatnych przedsiębiorców. Dzięki temu plecionkarstwo nie jest jeszcze jednym ginącym zawodem, ale żywym biznesem, który ma szansę jeśli nie na duży rozwój, to przynajmniej na spokojne trwanie.
[srodtytul]Podkarpacie górą[/srodtytul]
Większość produktów z wikliny, prawdopodobnie ok.90 proc., wytwarzana jest w czterech powiatach południowo-wschodniej Polski: niskim, leżajskim i lubaczowskim na Podkarpaciu oraz biłgorajskim w województwie lubelskim.
W regionie tym produkuje się głównie klasyczną galanterię wiklinową, przede wszystkim kosze o różnym przeznaczeniu, a także m.in kwietniki, tace, skrzynki, kufry, kosze dla zwierząt, szafki, etażerki i dziesiątki innych produktów.
Największym zagłębiem wikliniarskim nie tylko w Polsce, ale i Europie jest gmina Rudnik nad Sanem w powiecie Nisko. Koszykarstwem od ponad 100 lat zajmują się tam całe wsie, łącznie ok. 4 tys. osób. Na Podkarpaciu i Lubelszczyźnie wyplataniem wyrobów z wikliny trudni się stale lub sezonowo ponad 20 tys. osób.
Inny znany region wikliniarski – choć zdecydowanie mniejszy i o malejącym potencjale – to okolice Nowego Tomyśla w Wielkopolsce. Produkuje się tam przede wszystkim meble plecione. Wytwórcy spod Białegostoku specjalizują się z kolei w wyplataniu wyrobów z zielonej, nieokorowanej wikliny, typowych dla dawnego wiejskiego rzemiosła na kresach.
Na wschodnich krańcach Podlasia i Lubelszczyzny starzy rzemieślnicy wytwarzają jeszcze plecionki ze słomy, sitowia i korzeni, ale to już tylko folklor, a nie biznes. Najbardziej zbliżona do przemysłowej, częściowo zmechanizowana, jest produkcja mat wiklinowych wykorzystywanych w budownictwie i m.in. jako ogrodzenia. W całym kraju, także poza regionami typowo wikliniarskimi, powstało w ostatnich latach sporo zakładów wytwarzających takie maty.
Plecionkarstwem zajmują się rzemieślnicy – prowadzący rodzinne warsztaty często założone jeszcze przez ich dziadków – oraz rolnicy traktujący to jako dodatkowe źródło dochodów. Oprócz przyuczonych do plecionkarstwa dawnych pracowników PGR na Pomorzu rzeczy z wikliny wyrabiają też ludowi artyści z Podlasia. Znaczna część plecionkarzy całkowicie lub częściowo prowadzi swoją działalność w szarej strefie.
[srodtytul]Chałupnicy i przedsiębiorcy[/srodtytul]
Sporo producentów działa na własną rękę, ale większość związana jest z przedsiębiorcami, którzy organizują produkcję w jednej wsi lub na większym terenie, a następnie sprzedają wyroby. Często takimi przedsiębiorcami są właściciele większych zakładów rzemieślniczych z doświadczeniem i dobrymi kontaktami w branży.
Firm tego rodzaju (nie wszystkie prowadzą zarejestrowaną działalność gospodarczą) jest w kraju ok. 500, z czego zdecydowana większość działa na Podkarpaciu. Niekiedy organizują one typową pracę nakładczą, czyli zaopatrują chałupników w wiklinę i odbierają wyroby po uzgodnionych cenach. Inne tylko zamawiają dostawy. Jeszcze inne prowadzą skup bez ściślejszych związków z producentami.
Część owych przedsiębiorców handluje produktami z wikliny samodzielnie, sprzedając je w krajowych sklepach lub eksportując. Najbardziej rzutcy i solidni związani są na stałe ze sklepami lub małymi sieciami handlowymi za granicą.
Wielu przedsiębiorców zaliczanych w plecionkarstwie do klasy średniej działa na zlecenie. Czasem występują oni po prostu w roli brygadzistów w większych firmach hurtowych i eksportowych (jest ich w Polsce 60 – 80).
Rzeczywiście dużych przedsiębiorstw, dominujących na rynku, takich jak np. Wnuk w Rudniku czy Gaba 2, jest kilkanaście. Rzecz jasna są one duże w skali swojej branży, którą większy kapitał, nie mówiąc już o inwestorach zagranicznych, się nie interesuje. W praktyce te duże przedsiębiorstwa to też biznes rodzinny zatrudniający najwyżej kilkudziesięciu pracowników.
Nieliczne firmy zajmują się produkcją w zwartych zakładach działających pod jednym dachem. Do największych należy MR Wiklina Mieczysława Rybarczyka w Nowym Tomyślu zatrudniająca 17 pracowników. 90 proc. produkcji sama sprzedaje zagranicznym odbiorcom.
[srodtytul]Wierzba amerykanka[/srodtytul]
Do branży plecionkarskiej należą też dostawcy surowca, czyli producenci wikliny.
Z punktu widzenia dzisiejszych wytwórców pędy zwykłej polnej wierzby są prawie bezużyteczne. Do wytwarzania plecionek wykorzystuje się niemal wyłącznie specjalnie uprawianą wiklinę. Czasem bywają to wyselekcjonowane odmiany wierzby krajowej, ale 80 proc. plecionkarzy wykorzystuje wierzbę „amerykankę” sprowadzoną w XIX w. zza oceanu.
Jej uprawa to gąszcz niezbyt wysokich krzewów sięgających ok. 2 metrów. Na jednym hektarze sadzi się ok. 200 tys. młodych pędów wielkości ołówka; każdy kosztuje ok. 20 gr. W istniejących już plantacjach sadzonki pochodzą z własnych upraw.
Produkcja wikliny zaliczana jest do specjalnych działów produkcji rolnej. Zajmuje się nią niewielu rolników. Jedna z największych plantacji, 40-hektarowa, należy do Jerzego Mikołajczyka ze wsi Golinki w powiecie Rawicz.
– Produkcja robi się coraz mniej opłacalna, bo coraz trudniej jest sprzedać wiklinę – twierdzi Jerzy Mikołajczyk.
– Handlowcy, którzy zaopatrywali w surowiec chałupników np. na Podkarpaciu, teraz bardzo rzadko u mnie kupują. Największymi odbiorcami są w tej chwili producenci mat budowlanych.
[srodtytul]Ile z hektara[/srodtytul]
Pędy z plantacji wikliny można zbierać nawet przez ponad 30 lat. Żniwa trwają od listopada do marca. Zbiory są bardzo pracochłonne, choć plantatorzy wykorzystują różne typy zwykłych kosiarek rolniczych zaadaptowanych do tego celu. Dopiero od ubiegłego roku można kupić, za 90 tys. zł, specjalny kombajn skonstruowany przez polskich inżynierów. Jerzy Mikołajczyk zdecydował się na jego zakup, ale mimo to przy zimowych żniwach w jego gospodarstwie musi pracować kilka osób.
Z jednego hektara plantacji można zebrać 12 – 14 ton wikliny długiej (np. na płoty i maty) lub 6 – 8 ton krótkiej i droższej (na galanterię). W tym drugim przypadku po posortowaniu przeciętny plon wyniesie mniej więcej 5 ton.
Roczny zbiór z gospodarstwa Jerzego Mikołajczyka wystarcza, przynajmniej teoretycznie, na wyplecenie ponad 200 tys. koszyków na zakupy. Wiklinę okorowaną (uzyskanie takiej wymaga gotowania i dużego nakładu pracy ręcznej) można sprzedać po 4 – 8 zł za kilogram.
W kraju istnieje 150 – 200 większych gospodarstw wikliniarskich. Wielu plecionkarzy, zwłaszcza na Podkarpaciu, nie kupuje jednak wikliny. Prowadzą oni małe plantacje (0,5 – 1 ha) na własne potrzeby.
W praktyce podział między różnymi kategoriami przedsiębiorców jest umowny. Ktoś, kto organizuje produkcję np. w swojej wsi, zwykle sam również zajmuje się wyplataniem koszy. Duże firmy łączą handel z produkcją, wykorzystują pracę nakładczą, a nawet prowadzą zwarte zakłady, gdzie np. opracowuje się nowe wzory. Produkcją wyrobów z wikliny zajmują się także właściciele plantacji wierzby.
[srodtytul]Niewielkie nakłady[/srodtytul]
Decyzja o rozpoczęciu (albo zaniechaniu) produkcji nie wiąże się w tej branży z wielkim ryzykiem. Jedynym wyrobem plecionkarskim, którego wytwarzanie udało się częściowo zmechanizować, są przeplatane drutem maty budowlane. Koszyki czy meble robi się ręcznie jak dawniej.
Potrzebne są dach nad głową, sekator i nóż. Ale plecionki trzeba umieć robić samemu. Można też zatrudnić fachowców, lecz należy im zapłacić tyle, by uznali, że warto zrezygnować z samodzielności.
– To trudny zawód. Wiklina jest twarda i mokra. Pracuje się w wilgoci, co sprzyja chorobom skóry i reumatyzmowi. Fachowców z roku na rok ubywa – przyznaje Mieczysław Rybarczyk.
Niegdyś działała specjalna szkoła wikliniarska w Kwidzynie. Dziś wyplatania można nauczyć się tylko w zakładzie rzemieślniczym, od dziadków czy rodziców lub na zorganizowanym doraźnie kursie. Ale to tylko jedna z przyczyn deficytu fachowców. Drobni rzemieślnicy, chałupnicy czy osoby wytwarzające koszyki na skup twierdzą, że zajęcie to jest coraz mniej opłacalne.
Jedna z firm z Rudnika w ciągu dwóch lat wysłała do swojego kontrahenta w Unii Europejskiej 400 tirów z koszykami. Ale tak duże kontrakty coraz trudniej realizować właśnie z powodu braku producentów, zwłaszcza latem, gdy pracują oni w swoich gospodarstwach rolnych.
Setki młodszych wiekiem plecionkarzy z Rudnika woli zamiast wyplatać koszyki zbierać szparagi w Niemczech. Mimo tych problemów w ciągu ubiegłego nie najlepszego roku przedsiębiorcy z Rudnika sprzedali za granicę wyroby wiklinowe za ok. 8 mln euro, a w kraju za ponad 20 mln zł.
[srodtytul]Najgorzej drobnym[/srodtytul]
Wiklina sprzedaje się całkiem nieźle zarówno w kraju, jak i za granicą, ale ceny są stosunkowo niskie i nie rosną. Produkcja jest opłacalna dzięki niskim kosztom pracy. Zawsze prowadzono ją w biednych regionach rolniczych. Jednak o tanią robociznę nawet na Podkarpaciu jest coraz trudniej.
W takiej sytuacji potencjał branży plecionkarskiej maleje. Najtrudniej jest niewielkim producentom prowadzącym własną działalność gospodarczą. Ciężko im uzyskać dobrą cenę i większe zamówienia, bo nie stać ich na sprzedawanie na kredyt, co w dzisiejszym handlu jest normą.
W dodatku ich odbiorcy, drobny handel, powoli się wykruszają, a dla sieci handlowych nie są żadnym partnerem. W rezultacie nawet jeśli za koszyk na zakupy dostaną 20 zł, to po odliczeniu kosztów (w tym surowca) oraz zapłaceniu podatków zostaje im na czysto 6 – 7 zł. To tylko o złotówkę więcej, niż zarabia chałupnik czy producent wytwarzający koszyki na skup.
[srodtytul]Silniejsi radzą sobie lepiej[/srodtytul]
– Branża stopniowo podupada – ocenia Andrzej Pawlak, główny organizator Festiwalu Wikliny i Plecionkarstwa w Nowym Tomyślu. – W naszej okolicy z pięćdziesięciu firm zostało kilkanaście. Dzieje się tak dlatego, że plecionkarze traktowani są przez resort finansów tak jak np. właściciele wielkich zmechanizowanych stolarni.
Lepiej radzą sobie silniejsze kapitałowo firmy, które mogą zaczekać na zapłatę za dostarczony towar. – Tylko one mogą być partnerami dla sieci handlowych. Stać je też na inwestowanie w atesty etnograficzne, co oznacza niższy VAT. Dzięki temu nasz produkt może być tańszy dla odbiorców – twierdzi Antoni Wnuk. – Ale podczas kryzysu i my często działaliśmy na granicy opłacalności.
Współpraca z sieciami handlowymi, choć przy dużych obrotach zapewnia stabilizację, oznacza jednak, że lwia część zysków idzie na konto sprzedawcy. Bo typowy koszyk na zakupy w wielkim sklepie kosztuje nie np. 20 zł, ale 40 zł. Hurtownik, przedsiębiorca organizujący produkcję, a zwłaszcza sam plecionkarz, zarabiają o wiele mniej.
Wielki handel to zatem z jednej strony spory rynek na plecionki, a z drugiej wykorzystywanie bezpośrednich producentów. Lekarstwem mogłaby być, zdaniem przedstawicieli biznesu plecionkarskiego, taka forma opodatkowania wytwórców (jako tradycyjnego rękodzieła), by mogli oni wyjść z szarej strefy. Przygotowywane są zmiany odpowiednich przepisów.
Producenci obawiają się jednak, że większa podaż legalnych plecionek może doprowadzić do spadku cen, co też byłoby dla nich niekorzystne.
A trzeba pamiętać też o rosnącej konkurencji chińskiej. Krajowa taca wiklinowa kosztuje ok. 20 zł. Bambusową z Chin można kupić już za 3 zł.
[ramka][b]Podstawowe kalkulacje[/b]
- Wyplatanie koszyków i typowej galanterii wiklinowej to praca całkowicie ręczna. Plecionkarzowi potrzebne są sekator, nóż i specjalny szpikulec plecionkarski. Gdy kupuje się narzędzia najlepszych firm, ich łączny koszt wynosi od 100 do 300 zł.
- Do produkcji mebli trzeba mieć także pistolet służący do łączenia elementów (za 500 zł) i sprężarkę (za 2000 zł).
- Maszyny wykorzystywane są jedynie przy wytwarzaniu łączonych drutem mat technicznych. Używane kosztują ok. 70 tys. zł.
- Wprawny rękodzielnik może w ciągu dnia pracy wypleść siedem – osiem typowych koszyków na zakupy. Za jeden koszyk dostaje zwykle 10 zł.
- Z jednego hektara uprawianej wierzby uzyskuje się rocznie 10 – 12 ton wikliny długiej (np. na maty i płoty) lub 6 – 8 ton (po posortowaniu 5 ton) wikliny krótkiej na koszyki.
- Najczęściej spotykana wiklina czerwona to pędy okorowane po gotowaniu. Jej cena (im dłuższa, tym tańsza) wynosi od 4 do 10 zł za 1 kg. Dwukrotnie droższa jest wiklina biała, tzw. moczarkowana, uzyskiwana w sposób tradycyjny. Nie gotuje się jej, lecz moczy np. w stawach (moczarkach).
- Na fotel potrzeba 3 – 4 kg wikliny, na typowy koszyk zakupowy średniej wielkości – 1 kg, na koszyczek wielkanocny – ok. 15 dkg.
- Fotel u producenta na Podkarpaciu kosztuje ok. 50 zł, koszyk 20 zł, a mniejszy, zrobiony z 0,5 kg wikliny – 10 zł.
- W regionie wikliniarskim cena większego koszyka w hurtowni – na którą składa się też zarobek pośrednika organizującego produkcję – wynosi ok. 25 zł.
- Za metr kwadratowy maty wiklinowej o standardowym wymiarze płaci się 10 – 14 zł.
- Produkcja wikliniarska obłożona jest 22-proc. VAT. Wyjątek stanowią wyroby o tradycyjnych wzorach, które specjalna komisja etnograficzna uzna za wyroby rękodzieła ludowego. W tym przypadku obowiązuje preferencyjna, 7-proc. stawka VAT.
Znaczna część koszyków i typowej galanterii wytwarzanej np. na Podkarpaciu spełnia te kryteria. Ale za wydanie atestu ważnego przez rok płaci się 40 – 150 zł. Małemu producentowi taki wydatek może się po prostu nie zwrócić. [/ramka]
[ramka][b]Ile na start[/b]
Koszty produkcji wyrobów z wikliny
- wynagrodzenie dwóch pracowników (miesiąc) 4500 zł
- zapas wikliny (miesiąc) 3200 zł
- narzędzia i wyposażenie 900 zł
- atesty (pięć kolekcji) 500 zł
- razem 9100 zł [/ramka]
[ramka][b]Mieczysław Rybarczyk, współwłaściciel firmy M.R. Wiklina w Nowym Tomyślu:[/b]
Wyplatania koszy, a później innych wyrobów z wikliny, nauczyłem się dzięki żonie, która wyniosła te umiejętności z domu na wsi pod Nowym Tomyślem.
Z zawodu jestem specjalistą od obróbki skrawaniem. Dlatego początkowo wikliniarstwo traktowaliśmy jako dodatkowy zarobek.
Potem założyliśmy firmę, ale była to ciągle działalność rzemieślnicza, prawie chałupnicza, na małą skalę.
Zawsze zwracałem jednak uwagę na jakość, solidność wykonania i estetykę produktów. W ten sposób wyrobiłem sobie markę i znalazłem stałych odbiorców za granicą.
Po 2004 roku firma zaczęła się szybko rozwijać właśnie dzięki eksportowi. W tej chwili jest największym zakładem „zblokowanym”, produkującym wyroby wyplatane z wikliny, w Wielkopolsce, a może i w kraju.
W przeciwieństwie do większości przedsiębiorstw działających w tej branży nie zajmujemy się ani handlem, ani nie polegamy na chałupnikach.
Mamy – prowadzę firmę z synem – 17 stałych pracowników i pomieszczenia produkcyjne o powierzchni 800 mkw. Miesięcznie przerabiamy ok. 1,5 tony wikliny.
W 2009 r. nasza sprzedaż wzrosła dwukrotnie, a zatrudnienie o 50 proc. To spora satysfakcja, bo ogólnie w branży dzieje się nie najlepiej. Ceny są tak niskie, że wielu chałupników rezygnuje. Ja, dzięki renomie zakładu, na którą długo pracowaliśmy, mogę stawiać na zamożnych i wymagających odbiorców, klientów zagranicznych i elitę krajowych.
Eksport stanowi ok. 80 proc. sprzedaży. Za granicę wysyłamy na ogół standardową galanterię, m.in. kosze i kwietniki o atrakcyjnych wzorach. Dla klientów krajowych pracujemy tylko na zamówienie. Kupują u nas ci, którzy chcą mieć nietypowy kosz na bieliznę, taki fotel bujany, jaki sobie wymarzyli, czy płot z wikliny, jakiego nie ma żaden sąsiad.[/ramka]
[ramka][b]Marek Kotuła, właściciel firmy Rat-Wik w Rudniku nad Sanem w powiecie Nisko:[/b]
Kiedy kilkanaście lat temu założyłem firmę – specjalizuję się w plecionych meblach – mogłem sobie wybierać klientów. Kryterium była nie tylko oferowana przez nich cena, ale także np. korzystna forma płatności.
Od dwóch – trzech lat sytuacja jest zdecydowanie gorsza, bo tracimy rynek z powodu importu z Azji. W regionie, m.in. w Rzeszowie i Ostrowcu Świętokrzyskim, powstały nowe duże hurtownie wyspecjalizowane w azjatyckich produktach plecionkarskich. Można je kupić nie tylko w sieciach handlowych, ale i w wielu małych sklepach.
Wiem od klientów, że plecione meble np. chińskie, wytwarzane z różnych rodzajów giętego drewna, bambusa, rattanu i wikliny, są o wiele mniej trwałe niż nasze. Ale trzeba przyznać, prezentują się efektownie i są atrakcyjnie opakowane, a przede wszystkim o wiele tańsze.
Chiński fotel bujany kosztuje ok. 15 dolarów. U nas w Rudniku cena ostatnio spadła ze 130 do 110 zł i znajduje się już blisko granicy opłacalności.
W dodatku na meble trudno jest uzyskać atest etnograficzny i musimy je sprzedawać z 22-proc. VAT. Produkty wikliniarskie w całym naszym zagłębiu staniały o ok. 15 proc. Mimo to sprzedaż prawie stanęła. Od początku zimy sprzedaję tylko 20 proc. produkcji. Będę musiał, przynajmniej do wiosny, wynajmować magazyn, a to kosztuje.
Wyplatania wikliny nauczyłem się w dzieciństwie od ojca, który pracował w tym fachu w państwowym przedsiębiorstwie. Kiedy życie i potrzeby finansowe zmusiły mnie do przerwania studiów, miałem zawód w rękach.
Pracowałem z żoną i przez pewien czas z dwiema zatrudnionymi osobami. Dzięki firmie wybudowaliśmy dom. Było nas stać na przyzwoity samochód i zagraniczne wakacje.
Teraz pracy wystarcza tylko dla mnie. Ciągle możemy z tego jakoś się utrzymać, ale przyszłość zapowiada się źle. Coraz trudniej poradzić sobie z opłacaniem składek do ZUS i innymi obciążeniami finansowymi.
Odpowiada mi ta praca, ale będę musiał zacząć rozglądać się za innym zajęciem. Nie chciałbym, żeby synowie poszli w moje ślady. Uczę ich jednak plecionkarstwa. Na wszelki wypadek.[/ramka]
[ramka][b][link=http://www.rp.pl/temat/127578.html]Czytaj też o innych pomysłach na biznes[/link][/b][/ramka]