Koniec zeszłego roku nieco rozczarował ekonomistów. Z gospodarki napłynęły wyniki raczej gorsze od oczekiwań. Rozczarowały zwłaszcza produkcja i eksport. A jaki będzie początek tego roku? Styczeń mamy za sobą, jaki będzie luty?
Rzeczywiście czwarty kwartał zeszłego roku upłynął pod znakiem pewnych zawodów, jeśli chodzi o trzy kategorie danych. A więc o produkcję, głównie przemysłową, ale bardzo silnie ujemna była też produkcja budowlana. W bilansie handlowym, eksporcie i saldzie rachunku obrotów bieżących, wbrew prognozom analityków, a zgodnie z moimi oczekiwaniami, pojawił się problem deficytu. Bo to, czego nie jesteśmy w stanie sami wyprodukować, jesteśmy zmuszeni importować. I tu dochodzimy do efektu wieloletnich zaniechań inwestycyjnych, do których chyba zdążyliśmy się już zresztą przyzwyczaić. To cecha polskiej gospodarki, która będzie miała negatywne konsekwencje na przyszłość. Im więcej rozmawiam z biznesem, tym lepiej widzę, jak bardzo długoterminowe, wieloletnie są projekty inwestycyjne. I jak wiele lat trzeba potem czekać na korzyści z tych inwestycji. A my mamy teraz inwestycje na poziomie 17 proc. produktu krajowego brutto, podczas gdy Czechy, Węgry i Rumunia mają je na poziomie między 26 proc. a 28 proc. To zaczyna nam się odbijać czkawką. Prognozuję wprawdzie więcej inwestycji niż konsensus, jednak likwidacja luki w inwestycjach względem wspomnianych krajów naszego regionu wymagałaby trwałego realnego ich wzrostu o 50 proc. Oczekiwana przeze mnie 10-proc. dynamika inwestycji w szczycie wykorzystania Krajowego Planu Odbudowy stanowi więc scenariusz nie optymistyczny, a tylko nieco mniej pesymistyczny. Szczególnie że jako inwestycje ujmowane są też dostawy uzbrojenia, a polskie nakłady na obronność będą najwyższe w Unii Europejskiej. Tymczasem u nas siada też eksport, co jest w dużej części pokłosiem słabości gospodarki europejskiej, głównie niemieckiej.