4242 zł brutto czyli 3221,98 zł "na rękę" - tyle od  1 stycznia 2024 r. musi wynosić minimalne wynagrodzenia za pracę na pełen etat. Od lipca będzie jeszcze więcej: 4300 zł brutto i 3261,53 zł do wypłaty. Podwyżki dla etatowców pociągają za sobą wzrost stawek godzinowych dla zleceniobiorców — od stycznia trzeba im płacić brutto minimum 27,70 zł/h, a od lipca — 28,10 zł/h.

Podwyżka jest iście rekordowa — o 700 zł brutto rok do roku, bo w 2023 r. płaca minimalna wynosiła od lipca 3600 zł. 

A przecież wynagrodzenie brutto to nie jest pełny koszt zatrudnienia, jaki ponosi pracodawca. Finansuje on przecież częściowo składki ZUS czy wpłaty na PPK. Przy minimalnym wynagrodzeniu w 2024 r. przedsiębiorca musi wyłożyć ponad 5170 zł, a od lipca ok. 5240 zł.

Jak wynika z artykułu Pauliny Szewioły, pracodawcy faktycznie odczuli ostatnią podwyżkę i z niepokojem czekają na lipcową. Wiele firm zrezygnowało z planów powiększania załogi oraz większych inwestycji. W branżach, w których wynagrodzenia są najniższe, pracodawcy narzekają, że wzrost płacy minimalnej plus rekordowo niskie bezrobocie, znacząco zwiększyły presję płacową. Coraz mniejsza różnica między pensją szeregowych pracowników a wynagrodzeniem kadry kierowniczej powoduje, że osoby z wyższymi kwalifikacjami chcą zarabiać jeszcze więcej, a jeśli nie dostaną podwyżki, przechodzą do innych firm, które płacą lepiej.  

Zdaniem pracodawców zmiana wysokości minimalnego wynagrodzenia wywołuje efekt domina — wpływa na każdy element kosztowy potrzebny do wytworzenia usługi lub produktu. A ponieważ klienci kierują się głównie ceną, istnieje ryzyko rozszerzenia się szarej strefy. W przypadku niektórych usług, np. ochrony mienia i osób, może to być wręcz niebezpieczne.

Czytaj więcej

Firmy w potrzasku. Negatywne skutki podwyżki najniższych płac