Wystarczy złożyć w gminie wniosek o wydanie tzw. decyzji środowiskowej dla fikcyjnej inwestycji na nieruchomości, do której nie mamy praw, by zastopować inne przedsięwzięcie. Dochodzi wówczas do kolizji fikcyjnego przedsięwzięcia z planowaną budową elektrowni wiatrowej, zakładu przemysłowego czy autostrady. A z takiego mechanizmu korzystają choćby pseudoekolodzy. Jak to możliwe?
Luka czy interpretacja
– Nie ma obowiązku wykazania się tytułem prawnym do gruntu przy składaniu wniosku o decyzję środowiskową. Dokumenty potwierdzające tytuł prawny do danej nieruchomości wymagane są dopiero na etapie warunków zabudowy i przy pozwoleniu na budowę – mówi Karol Mórawski, prezes Instytutu Kajetana Koźmiana.
Taka luka jest w tzw. ustawie o ocenach oddziaływania na środowisko. Przez to każdy z powodzeniem może torpedować inwestycję, której nie chce w swoim sąsiedztwie. Z mechanizmu tego może też korzystać konkurencja.
Zdaniem Arkadiusza Sekścińskiego, wiceprezesa Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej, problem tkwi jednak nie w braku przepisów, ale w ich interpretowaniu przez gminy.
– Prawo pozwala równolegle prowadzić kilka postępowań dotyczących oceny oddziaływania na środowisko dla inwestycji na danym terenie. Z tym, że niestety część samorządów sądzi inaczej – mówi Arkadiusz Sekściński.
Wprowadzenie do przepisów warunku przedstawienia tytułu prawnego do dysponowania nieruchomością objętą wnioskiem albo umowy z właścicielem danego gruntu może nie rozwiązać problemu. Inwestorzy też nie zawsze mają np. umowę dzierżawy terenu. Na tak wczesnym etapie nie mają nawet pewności, czy inwestycja będzie opłacalna albo czy bank da im kredyt.
Kumulacja interesów
Karol Mórawski wskazuje, że innym sposobem mógłby być obowiązek wpłacania kaucji. Byłaby zwracana po przygotowaniu raportu oddziaływania inwestycji na środowisko.
– To wyeliminowałoby tych, którzy chcą przeszkadzać, a nie inwestować – przekonuje.
Inwestycja może też zostać zduszona w zarodku, gdy w pobliżu planowana jest inna. Takie sąsiedztwo może wymusić wyższe i droższe standardy, gdyż dwie firmy mogą np. bardziej hałasować niż jedna. A ten problem pojawia się, gdy nawet nie wiadomo, czy te inwestycje w ogóle powstaną.
– Prawo nie określa, czy z planowaną inwestycją mamy do czynienia na etapie składania wniosku o wydanie decyzji środowiskowej czy po uprawomocnieniu się pozwolenia na budowę. Przez to na bardzo wczesnym etapie dochodzi do kumulowania się wpływu kilku różnych inwestycji na środowisko – mów Arkadiusz Sekściński. Tłumaczy, że planowaną inwestycją powinna być taka, która uzyska pozwolenia na budowę. Dopiero wtedy jest duża szansa, że ona w ogóle powstanie.
Masz pytanie, wyślij e-mail do autora l.kuligowski@rp.pl
Tomasz Filipowicz, radca prawny w Kancelarii Prof. Marek Wierzbowski i Partnerzy
Jednym ze sposobów blokowania inwestycji przez organizacje ekologiczne jest wszczynanie tzw. postępowania wzruszającego plany miejscowe. Jeżeli taka organizacja zakwestionuje niektóre z postanowień miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego, to inwestorzy mają duże utrudnienia. Wynika to stąd, że inwestor, który uzyskał decyzję środowiskową, ale nie ma jeszcze pozwolenia na budowę, nie jest stroną takiego postępowania. Jego udziału w takim postępowaniu nie przewiduje ustawa o samorządzie gminnym. Organizacja włącza więc gminę do sporu i ma duże szanse na storpedowanie planu, gdyż taka dokumentacja często zawiera błędy. Po unieważnieniu planu może pojawić się konieczność uzyskania warunków zabudowy, aby inwestor mógł dostać pozwolenie na budowę. To wydłuża uruchomienie przedsięwzięcia nawet o rok.