Przedstawiamy relację młodej kobiety, która postanowiła założyć własną firmę. Zdarzenia są prawdziwe, zmieniliśmy jednaj jej dane personalne.

– Nie wyobrażam sobie, żeby każda podróż na uczelnię w Krakowie finansowana była z maminej kieszeni. A bezrobotny, przynajmniej legalnie, nie może zarobić ani grosza. O etatowej pracy mogę zapomnieć.

Nikt nie przyjmie osoby, która przynajmniej pół tygodnia spędza w innym mieście na nauce. Zresztą interesujących ofert dla humanistów jest jak na lekarstwo.

[b]Mogę wprawdzie czasem zarobić coś na czarno, ale to nie daje ani ubezpieczenia, ani lat do ewentualnej emerytury. Żeby brać zlecenia, muszę zrezygnować z bezrobocia i z przywilejów socjalnych, jakie ono daje. [/b]

Większe szanse na zdobycie dobrych zleceń mają firmy. Czy podołam? – zastanawiam się – od pokoleń nikt w mojej rodzinie nie pracował na swoim.

Dlaczego nie mam być pierwsza?

Próbuję określić swoje atuty. Mam 27 lat. Znam nieźle czeski, włoski, francuski, no i angielski. Potrafię nie tylko przetłumaczyć, lecz także zredagować tekst. Dam sobie radę z pracami biurowymi – przez ponad pół roku prowadziłam sekretariat sporej firmy i byłam chwalona.

Organizowałam w tym czasie spotkania i konferencje poza siedzibą przedsiębiorstwa. Załatwianie wszystkich formalności było na mojej głowie i nie nawaliłam.

Ale czy mam szansę? – Nie jest tak źle – dochodzę do wniosku. Znam kilka miejsc, w których mam szansę na uzyskanie zleceń. Nie zapewni mi to wprawdzie kokosów, ale na opłaty i podatki wystarczy. A koszty własne muszę na razie ograniczyć do minimum. Jak wyrobię sobie pozycję na rynku, może zleceń będzie więcej...

[b]Słyszałam, że teraz zakłada się firmę w jednym okienku, że są straszne kolejki, w urzędzie czeka się godzinami, a wypełnienie formularza i jego poprawianie zajmuje dużo czasu.[/b]

Muszę się na tyle dobrze przygotować, żeby do urzędu trafić tylko raz – postanawiam. Najpierw więc zaglądam na stronę internetową i ściągam wniosek EDG-1. Sprawdzam, czy potrafię go wypełnić. Nie widzę problemów.

[srodtytul]Gdzie ja mieszkam?[/srodtytul]

Jednak jest jeden problem. Mam się zarejestrować w urzędzie właściwym dla adresu zamieszkania. Tylko gdzie ja właściwie mieszkam? – Trochę w Warszawie, trochę w Krakowie. W moim własnym pokoju z kuchnią, w którym jestem zameldowana, mieszka brat z rodziną. Pół roku temu urodziły się mu bliźniaki.

Na pewno nie jest to miejsce, gdzie mogłabym spokojnie odbierać urzędową korespondencję – nie podam, że tam mieszkam. Kraków też odpada – moja gospodyni przeraziłaby się pewnie do tego stopnia, że wymówiłaby mi pokój. Pozostaje warszawskie mieszkanie mamy znajdujące się w innej dzielnicy niż moje.

Spędzam w nim wolny od zajęć czas, kiedy jestem w stolicy – chyba mogę uznać, że to właśnie tu mieszkam. Na tej podstawie wybieram urząd, w którym się zarejestruję.

Muszę wymyślić też nazwę firmy, samo nazwisko to dla mnie za mało. – Ma być prosta i łatwa do zapamiętania – radzi mama. Mnie zależy, żeby przypominała to, co chcę robić i była jak najkrótsza. Rodzinna burza mózgów. Padają propozycje „słowo”, „tłumacz”, „poliglota”. A może „wyraz” – proponuje brat. Poprowadzę firmę „Wyraz – Anna Pawłowicz”.

[srodtytul]Kłopot z kodami[/srodtytul]

Tylko co konkretnie będę mogła robić jako przedsiębiorca? Muszę swoje umiejętności przekształcić w kody PKD. Nie chcę zostać przy samych tłumaczeniach, bo może się zdarzyć szersze atrakcyjne zlecenie. Znajomi mają polską klasyfikację działalności. Pożyczam

500-stronicowy wolumin i wertuję go. W dziale 74 znajduję kod 74.30.Z – działalność związana z tłumaczeniami.

Teraz szukam kodu pozwalającego na wykonywanie prac biurowych – jest! Prawie na końcu listy – działalność związana z administracyjną obsługą biura i pozostała działalność wspomagająca prowadzenie działalności gospodarczej.

Konkretnie pasuje numer 82.19.Z – wykonywanie fotokopii, przygotowywanie dokumentów i pozostała specjalistyczna działalność wspomagająca prowadzenie biura.

Zgodnie z wyjaśnieniami podręcznika kryje się pod tym m.in. edycja i korekta dokumentów, pisanie na maszynie i komputerowe redagowanie tekstu, przepisywanie dokumentów, pozostałe usługi sekretarskie, pisanie listów lub streszczeń – wszystko to potrafię – nabieram pewności, że i ten kod muszę zgłosić.

Spojrzałam parę linijek w dół i znalazłam kolejny kod 82.30.Z – działalność związana z organizacją targów wystaw i kongresów – także spotkań i konferencji – przyda się, pomyślałam i dodałam do listy kodów.

[wyimek]Polska Klasyfikacja Działalności, mimo że tak obszerna, wszystkich zawodów nie obejmuje[/wyimek]

Natomiast nigdzie nie znajduję tego kodu, dzięki któremu mogłabym redagować książki czy teksty prasowe. – Dość tego szukania – mówię do siebie – niech urzędnicy mi pomogą.

[srodtytul]Pustki przed okienkiem[/srodtytul]

W urzędzie w dużej warszawskiej dzielnicy spokój i cisza. Bez kłopotu można zaparkować na miejscowym parkingu. Wewnątrz żadnych kolejek. Biorę numerek, który natychmiast wyświetla się w okienku. Kompetentny urzędnik zajmujący się działalnością gospodarczą przyjmuje ode mnie formularz EDG-1.

Tłumaczy wątpliwości związane z pracami redakcyjnymi i podpowiada kod 90.03.Z – artystyczna i literacka działalność twórcza. – W ramach tego kodu mieści się działalność niezależnych dziennikarzy. Nie powinno być problemu, by taka osoba mogła zredagować tekst – mówi. Okazuje się, że klasyfikacja, mimo iż taka obszerna, wszystkich możliwych zawodów nie obejmuje.

Oddając dokument, zauważam pomyłkę w kodzie pocztowym. – Czy muszę wszystko wypełniać od nowa? – wzdycham. – Nie – ku mojej uldze mówi urzędnik. Nie wyciąga jednak arkusza RG-POPR – Nie będziemy niszczyli lasów – tłumaczy i wprawnym ruchem nakłada korektor na niewłaściwy kod.

Natomiast nieoczekiwanie mam wypełnić dodatkowy druczek. Okazuje się, że w kodzie 82.19.Z czai się podstęp. – Musi pani albo zrezygnować z tego kodu, albo podpisać oświadczenie, że na podstawie jego i wpisu do EDG nie będzie pani prowadziła działalności w zakresie archiwizacji dokumentów kadrowo-płacowych – wyjaśnia pan z okienka. – To działalność regulowana – dodaje. Podpisuję.

Pomijając taki drobiazg, że nie miałabym gdzie archiwizować dokumentów, z pewnością nie marzę o takiej pracy.

[srodtytul]Nie od razu rejestracja[/srodtytul]

Czy mogę złożyć też druk RG-RB z numerem konta – pytam i wyciągam wypełniony formularz.

– Lepiej zrobić to w urzędzie skarbowym – słyszę i nie dowierzam własnym uszom. – I tak pani będzie musiała go odwiedzić.

– Dlaczego – pytam. Przecież tyle się nasłuchałam o jednym okienku.

– Nie bardzo mamy uprawnienia do przyjmowania tego rodzaju dokumentów – tłumaczy siedzący po sąsiedzku pracownik. – Wolimy, by przedsiębiorca zrobił to sam w organie podatkowym. I tak trzeba tam zgłosić formę opodatkowania. Ale jak się pani uprze, to przyjmiemy.

Jestem trochę zdezorientowana, bo przynajmniej na początku nie będę podlegała obowiązkowi VAT, a rozliczać zamierzam się na zasadach ogólnych i mogłabym pominąć odwiedziny u fiskusa. Rezygnuję jednak, gdy urzędnik przekonująco wyjaśnia, że na razie w ogóle nie muszę podawać numeru konta.

Liczę, że przynajmniej dostanę potwierdzenie wpisu i dokonam jeszcze tego samego dnia pozostałych rejestracji. – Wpis będzie za trzy dni – studzi moje zamiary urzędnik. – Zawiadomimy panią o tym esemesem.

– Czy mogę prosić o wysłanie dokumentu pocztą? Zamierzam na kilka dni wyjechać ze stolicy – mówię. – Przecież nie będę wydawać pieniędzy, żeby po świstek papieru fatygować się z Krakowa – myślę w duchu i moja złość narasta.

[b]– Tak, ale może pani wtedy czekać nawet dwa tygodnie – przestrzega urzędnik. Po krótkiej dyskusji decyduję się na zostawienie mamie pełnomocnictwa do odbioru wpisu. Za udzielenie pełnomocnictwa nie płacę opłaty skarbowej, ponieważ to najbliższa rodzina.[/b]

Dalsza rozmowa potęguje moje zdziwienie. Okazuje się, że na nadanie do niczego niepotrzebnego mi numeru REGON, jeżeli zostawię to do załatwienia gminie, czekać mogę kilka tygodni.

– Na pewno szybciej będzie, jak samodzielnie załatwi to pani w wojewódzkim urzędzie statystycznym – przekonuje spokojnie mój rozmówca.

Na koniec wręcza mi karteczkę. Są na niej adresy, telefony i godziny przyjęć pozostałych urzędów.

[srodtytul]Trzy urzędy w jeden dzień[/srodtytul]

Dwa tygodnie później poświęcam drugi dzień na załatwianie formalności. Najbliżej mi do ZUS – tylko kilka przecznic od mojego domu. Ten urząd wybieram na pierwszy ogień.

Budynek jest elegancki i nowoczesny – przynajmniej wiadomo, na co idą nasze składki. Przy automacie do wydawania numerków stoją dwie osoby. Ale w sali przyjęć klientów pełna obsada stanowisk.

Czekam nie dłużej niż pięć minut. Z urzędniczką (cierpliwą i przyjazną) krok po kroku wypełniam formularze. 20 minut i zusowskie formalności są poza mną. Nie spodziewałam się, że wszystko pójdzie tak szybko i muszę kwadrans poczekać na zmotoryzowaną koleżankę – zaofiarowała się z pomocą w szybkim przenoszeniu mnie od okienka do okienka.

Kilkanaście minut krążymy przed urzędem skarbowym w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Wszystko zajęte.

Koleżanka wypuszcza mnie przed wejściem i jedzie szukać miejsca do zaparkowania parę przecznic dalej. W środku przestronnie, choć nie tak nowocześnie jak w ZUS. Widzę tylko kilkunastu klientów. Staję przed automatem z numerkami i głupieję. Nie wiem, które okienko wybrać. W końcu naciskam klawisz z napisem „informacja”.

[b]Od miłej pani dowiaduję się, że swoje sprawy muszę załatwić w dwóch okienkach – w jednym podam numer zgłoszenia aktualizacyjnego NIP (z rachunkiem bankowym), a w drugim wybiorę formę opodatkowania.[/b] Teraz wciskanie klawiszy w bezdusznym urządzeniu z numerkami już nie sprawia mi kłopotu. Załatwienie formalności też przebiega bezproblemowo.

Przy drzwiach czeka koleżanka. Po dziesięciominutowym szybkim marszu w siąpiącej mżawce dochodzimy do samochodu. Teraz już wiem i zapamiętuję na przyszłość – do tego urzędu znacznie szybciej jest dojechać komunikacją publiczną niż własnym samochodem. Pobliskich miejsc parkingowych nie wystarcza pewnie nawet dla urzędników.

Rzut oka na zegarek i ryzykujemy rajd zatłoczonymi stołecznymi ulicami do Wojewódzkiego Urzędu Statystycznego na Okęciu. Tu daje się zaparkować. W środku tłum i pachnie minioną epoką. Nie widzę automatu z numerkami. Ale jest okienko „Informacja”. Po kilkuminutowym oczekiwaniu i wyspowiadaniu mnie przez urzędniczkę dostaję od niej numerek.

Staję przed właściwym okienkiem. Tam dwie zmęczone panie co chwilę podchodzą do stolika w głębi sali i z wielkiej sterty papierów wyciągają właściwe dokumenty. Jeśli ktoś ma szczęście i jego formularze są na wierzchu, ma sprawę załatwioną w dwie minuty. Ja czekam blisko 15. Moje papiery zaginęły – przebiega mi przez myśl. Co teraz? Znowu gmina i wszystko od początku? Na szczęście nie. Są! Mam swoją firmę!

Właściwie na urzędy i urzędników nie mogę narzekać. Wszystko przebiegało bardzo sprawnie i nie stałam w długich kolejkach. Tyle tylko, że nie miało to nic wspólnego z ideą jednego okienka. Musiałam w czterech urzędach stanąć przed pięcioma urzędnikami, nie licząc pań z informacji.

[ramka][b]Teoria mija się z praktyką[/b]

Czym różni się załatwienie sprawy przez panią Annę od trybu określonego w prawie działalności gospodarczej?

- Na wpis musiała poczekać przynajmniej trzy dni (powinna dostać go od ręki).

- Samodzielnie odbierała numer REGON w urzędzie statystycznym (gdyby zostawiła to gminie, czekałaby kilka tygodni).

- Numer rachunku bankowego zgłosiła w formularzu aktualizacyjnym NIP w urzędzie skarbowym (a nie na druku RG-RB w urzędzie gminy), bo gmina nie miała uprawnień do przyjmowania takiego dokumentu (w US określiła też formę opodatkowania, choć jeśli chciała być opodatkowana na zasadach ogólnych i nie zgłaszała firmy do VAT, w teorii mogła pominąć wizytę w urzędzie).

- Nie uniknęła wizyty w ZUS. [/ramka]

[ramka]Zobacz również:

[b][link=http://www.rp.pl/artykul/405909.html]Jak Anna Pawłowicz wpisuje się do ewidencji[/link][/b][/ramka]