Oskładkowanie członków rad to słuszna idea. Praca jak każda inna, dlaczego więc ma być traktowana ulgowo. Obciążenia te dotyczą przecież każdego zleceniobiorcy czy pracownika bez względu na etat i pensję. Jednak w kwestii członków rad nadzorczych ustawodawca okazał się bezwzględny.
Przede wszystkim nałożył bardzo restrykcyjny obowiązek opłacania składek. Choćby nadzorca pracował na kilku etatach czy wykonywał intratne oskładkowane zlecenia, pensją za członkostwo w radzie musi się podzielić z ZUS. A jeśli zasiada w kilku radach nadzorczych, składki należą się od zarobków z każdej z nich.
Jednocześnie osoby te co do zasady mają tylko wypełniać państwowy worek, nie dostając nic w zamian. Nie przewidziano bowiem, aby musiały lub mogły się zgłosić do ubezpieczenia chorobowego i wypadkowego. A to oznacza, że nie dostaną żadnych świadczeń za czas choroby, po urodzeniu dziecka czy w razie wypadku przy pracy. Mogą tylko liczyć, że dożyją wieku emerytalnego i ten wkład zwiększy im świadczenie. Co prawda staż ten wpływa też na wysokość renty, ale rzadko kto płaci składki z nadzieją, że stanie się niepełnosprawny.
Ta grupa ubezpieczonych ma więc prawo czuć się poszkodowana, a nawet okradana. Obciążenie jest niewspółmierne do możliwości czerpania korzyści z oddanych pieniędzy. Można tylko liczyć, że to przeoczenie, a nie celowe działanie ustawodawcy, które ma łatać dziurę w finansach ZUS. Obecne reguły są bowiem nie fair i uruchomiają wyobraźnię, jak tych opłat uniknąć.
Na razie jednak za każdego członka rady nadzorczej trzeba płacić składki emerytalno-rentowe. Jak je rozliczać, piszemy w artykule „Członek rady nadzorczej odda część zarobku na składki".
Zachęcam do lektury całego tygodnika „Praca i ZUS".