James Mattis to emerytowany czterogwiazdkowy generał Marines. Od lat znany jest jako "Wściekły pies", żołnierze nazywali go tak przez szacunek za odwagę i bezkompromisowość. Biorąc pod uwagę zamiłowanie do książek i fotograficzną pamięć Mattis mógłby bardziej uchodzić za "chodzącą encyklopedię". Oczytany minister obrony doskonale wie, że historia lubi się powtarzać i że nie ma co ułatwiać jej tego zadania.
Najbardziej pilnym zadaniem na nowym stanowisku jest dla Mattisa sytuacja na Morzu Południowochińskim. Od lat toczy się tam wojna nerwów między Chinami i resztą regionu. Miesiące budowania sztucznych wysp, uzbrajanie ich w nowoczesne wyrzutnie rakiet i stacje radarowe, nawet utwierdzanie obywateli w przekonaniu, że archipelagi Spratly i Paraceli od zawsze były chińskie. Tak zwane "patriotyczne wycieczki" na sporne skrawki wysepek Morza Południowochińskiego nie mogą iść na marne. Emerytowany generał jednak zdaje sobie sprawę, że wojna nie jest nikomu potrzebna.
Ponad 2400 lat temu Tukidydes napisał traktat o wojnie peloponeskiej. Z historii konfliktu Spartan z Ateńczykami płynie nauka także dla Pekinu i Waszyngtonu. Wieki temu strach przed utratą potęgi zachęcał do wojny tworząc konstrukcję znaną jako pułapkę Tukidydesa. Potencjalni antagoniści zaczynają mieć coraz bardziej sprzeczne interesy, że ich starcie wydaje się nieuchronne. Prędzej czy później wojna wybucha, choć z punktu widzenia historyka nie jest jedynym rozwiązaniem.
Dla Jamesa Mattisa takim życzeniowym myśleniem, które przygotowuje się na wojnę nie za bardzo przejmując się pokojem, są komentarze Rexa Tillersona i Steve'a Bannona. Pierwszy to nowy sekretarz stanu mówiący o tym, że Stany Zjednoczone staną w obronie spornego morza. Drugi to nowy doradca ds. bezpieczeństwa nazywany jednym z najbardziej wpływowych ludzi Donalda Trumpa. Według Bannona konflikt z Chinami na morzu Południowochińskim pozostaje tylko kwestią czasu.
Po briefingu odnośnie bieżącej sytuacji na Półwyspie Koreańskim w amerykańskiej bazie w centrum Seulu sekretarz obrony zapewniał koreańskich polityków, że gwarancje bezpieczeństwa że strony USA się nie zmienią. To samo usłyszeli od niego Japończycy. Znamienne było jednak, że równolegle z wizytą Mattisa oba azjatyckie kraje informowały o planach zacieśniania współpracy gospodarczej z Waszyngtonem.
Deklaracjami sypano jak z rękawa, mimo iż Korea Południowa jest całkowicie sparaliżowana politycznie skandalem z udziałem pani prezydent Park Geun-hye, a Japonia od dekad kultywuje zasadę niedecyzyjności hamującej większość tak potrzebnej krajowi kreatywności. Tym razem jednak, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, propozycje popłynęły szerokim strumieniem. Wszystko, żeby tylko Stany Zjednoczone nie zmieniły zdania odnośnie wspierania regionu przeciwko Chinom.
Choć w wielu przekazach medialnych można znaleźć opinie o słowności Donalda Trumpa i tym, że z wyjątkowym rozmachem spełnia wyborcze obietnice, trudno o jednoznaczne zrozumienie jego polityki zagranicznej. Korea i Japonia także nie wiedzą, czego się spodziewać, ponieważ zbyt długo słyszały, że dla nowej administracji mogą stać się jedynie kolejnymi liczbami w budżetowej tabelce. Bazy wojskowe i utrzymanie amerykańskich żołnierzy w obu krajach kosztuje miliardy dolarów, a Trumpowi zdarzyło się wielokrotnie powtórzyć, że albo Seul i Tokio zapłacą za to więcej, albo sojusze trzeba będzie redefiniować.
W czasach, w których hasło postprawdy weszło na dłuższą chwilę do słownika, ważniejsze od realnych informacji stają się emocje, jakie chcielibyśmy z wydarzeniami utożsamiać. Powiedzieć można wszystko, równie łatwo się z tego następnie wycofać, dlatego dobrze jest pozostawiać po sobie jak najlepsze wrażenie. Azjatyccy alianci pamiętają czasy, gdy to oni dyktowali światu tempo szybkiego wprowadzania zmian. Choć po latach kły ekonomicznych tygrysów wydają się stępione, Korei i Japonii nie można lekceważyć. Rozmontowana scena polityczna Południa z premierem Hwang Kyo-ahnem pełniącym obowiązki prezydenta jest mało decyzyjna, ale i tak wysyła sygnały do USA o planach nowych fabryk, które być może Hyundai czy Samsung stworzą w Stanach w najbliższym czasie. Japonia idzie na całość i podbija stawkę angażując w inwestycje u Trumpa największy fundusz inwestycyjny świata, japoński odpowiednik ZUSu. O tym między innymi Shinzo Abe wraz z trzema swoimi głównymi ministrami (finansów, handlu i spraw zagranicznych) zamierza rozmawiać 10 lutego na spotkaniu z prezydentem Trumpem w Waszyngtonie. Japońska minister obrony uważana za najbardziej prawdopodobną następczynię premiera Abe uzyskała już od Jamesa Mattisa wszelkie potrzebne gwarancje bezpieczeństwa. Pozostaje za nie tylko zapłacić.
Japoński kapitał, który Abe zaproponuje Trumpowi, może w przypadku GPIFu sięgnąć nawet 60 mld dolarów. To jedynie 5 procent środków funduszu ubezpieczeń emerytalnych mogących być według nowych zasad lokowanych poza granicami Japonii. Abe chce dać od siebie jeszcze więcej i stworzyć w Stanach Zjednoczonych 700 tys. nowych miejsc pracy przekładających się na rynek wart 450 mld dolarów. Dlatego Mattis z pełnym przekonaniem mógł stwierdzić, że amerykańskie gwarancje dla Japonii zostaną wypełnione w stu procentach, jeżeli kraj zostanie zaatakowany, na przykład z Korei Północnej. Artykuł piąty sojuszu o wzajemnej obronie zostanie wypełniony, jeżeli pojawi się zagrożenie. A to, że amerykańskie rakiety nie są w stanie skutecznie zapobiec połnocnokoreańskiej rakiecie lecącej na Japonię, albo że amerykańska tarcza antyrakietowa (tzw. THAAD) w Korei Południowej wciąż czeka na pozwolenie korzystania z terenu, na którym koncern Lotte ma wciąż swoje pola golfowe, to detale. Nie mówiąc już o całkowitym chaosie, do którego doprowadziłoby starcie z Chinami na morzu Południowochińskim. Takie rzeczy zawsze w końcu można zanegować i zmienić temat na te dobre informacje, które pozostawiają po sobie pozytywne wrażenie.