Duterte, który jest prezydentem ledwie cztery miesiące, wywraca do góry nogami nie tylko politykę wewnętrzną (brutalnie walczy z handlarzami narkotyków i korupcją), ale i zagraniczną.

A 100-milionowe Filipiny są - a może trzeba już zacząć mówić były - jednym z najważniejszych sojuszników Stanów Zjednoczonych w Azji. Duterte powiedział, że nigdy nie złoży wizyty w Waszyngotnie. Pojawiła się obawa, że może zerwać porozumienie z Amerykanami o dostępie do baz wojskowych na Filipinach.

Już wczoraj, jak pisze Reuters, tłum Filipińczyków zebrał się pod ambasadą USA w Manili i żądał usunięcia amerykańskich żołnierzy z bazy na wyspie Mindanao. Eksperci, cytowani przez amerykańskie portale, mówili, że zmiana sojuszów jest na razie symboliczna. Prawdziwy problem się pojawi, gdy Duterte zacznie zrywać umowy z Waszyngtonem.

Zerwanie z Ameryką filipiński przywódca ogłosił dziś w Pekinie, gdzie towarzyszą mu dwie setki biznesmenów. Podpisali oni, jak cytują zagraniczne agencje, kontrakty o wysokości 13,5 mld dolarów.

Przed ogłoszeniem wielkich zmian w polityce swojego kraju Rodrigo Duterte spotkał się z przywódcą Chin Xi Jinpingiem.

Reklama
Reklama

Pewnie nie skończy się na zamianie USA na same Chiny. Filipiński prezydent zasugerował, że ruszy też do Moskwy, by włączyć do nowego sojuszu Rosję. Ma zamiar powiedzieć Władimirowi Putinowi: "Jest nas trzech przeciwko światu". Ten świat to Zachód pod przywództwem Stanów Zjednoczonych.

Duterte zapowiedział, że zamierza też usiąść do negocjacji z Chińczykami w sprawie sporów terytorialnych na Morzu Południowochińskim. Jest to o tyle zaskakujące, że Filipiny wygrały ten spór z Chinami przed trybunałem w Hadze. Pekin nie uznał wyroku i wysyłał sygnały, które zaniepokoiły też inne państwa w regionie, niezamierzające uznać chińskich roszczeń terytorialnych - zwłaszcza Wietnam.