Tajlandia to kraj pełen sprzeczności. Chaos pojawia się także w doniesieniach medialnych. Generałowie barykadują się przed protestującymi, przywódca junty nagrywa patriotyczne piosenki ku pokrzepieniu serc rodaków, król pisze książkę o swoim psie i nie pozwala nikomu na najmniejsze słowo krytyki pod jego (oraz swoim) adresem. W tle pozostaje ostra walka o sukcesję po Bhumibolu, władcy, który sprawuje swój urząd najdłużej z panujących obecnie szefów państw.
Można od tego wszystkiego stracić głowę. Mieszkańcy Tajlandii przeżywają obecnie szał na punkcie lalek nazywanych "dziećmi aniołkami". Należy je co dzień ubierać w nowe ubranka, karmić i zajmować jak prawdziwymi dziećmi. Modę na laleczki spopularyzowali celebryci, którzy twierdzili, że im lepiej traktują zabawki, tym większe szczęście na nich spływa.
Tajlandczycy nie widzą przeszkód, by dopomagać szczęściu na wszelkie sposoby i coraz częściej kupują sobie laleczki na dobrą wróżbę. Zabierają je na buddyjskie ceremonie, biorą ze sobą w podróż, wykupują im osobne miejsca w samolotach i zamawiają w restauracjach jedzenie. Nie oddaje się ich na bagaż, ponieważ laleczki mogłyby się rozgniewać. Do mediów przedostała się także wewnętrzna notka jednej z linii lotniczych, w której zabawki każe się traktować jak żywe dzieci, sadzać przy oknach, by nie przeszkadzały innym pasażerom i zapinać pasy podczas startu i lądowania.
Pokładanie coraz większego zaufania w lalkach i szaleństwo na ich punkcie to prawdziwy krzyk rozpaczy społeczeństwa, które przestaje mieć oparcie w swoich przywódcach. Nawet w ukochanym od dekad królu.