Zwycięstwo 59-letniej Tsai Ing-wen w sobotnich wyborach było tak znaczące (około 56 proc. głosów, a kandydat partii rządzącej 31 proc.), że w mediach społecznościowych żartuje się o „tsainami", co nawiązuje do zmian, które powoduje w przyrodzie tsunami.
Tsai jest szefową Demokratycznej Partii Postępowej, której polityk stał na czele Tajwanu tylko raz w jego 70-letniej historii (poza tym prezydentami byli przedstawiciele nacjonalistycznego Kuomintangu). Był to prezydent Chen Shui-bian, za którego rządów w latach 2000–2008 stosunki z Chinami były bardzo napięte.
Chen był zwolennikiem tajwanizacji i prawdziwej niepodległości, usuwał z oficjalnych dokumentów i paszportów nazwę Republika Chińska, pod którą jego kraj występuje w stosunkach z garstką uznających jego niepodległość państw (w innych jako Tajpej. W Warszawie działa Biuro Gospodarcze i Kulturalne Tajpej).
Tsai powiedziała, że jej zwycięstwo jest dowodem, że demokracja się na Tajwanie zakorzeniła, a Tajwańczycy życzą sobie, by władze chroniły „suwerenność" (i to się na pewno nie spodobało w Pekinie), jednocześnie obiecała utrzymać status quo w stosunkach z Chinami. To status quo to bliskie kontakty gospodarcze. Dwa miesiące temu doszło też do pierwszego w historii zbliżenia politycznego. Spotkali się prezydenci Xi Jinping i Ma Ying-jeou (kończący teraz urzędowanie lider Kuomintangu). Korzyści z interesów prowadzonych z Pekinem nie odczuwa znaczna część Tajwańczyków – i to zdaniem komentatorów główny powód zwycięstwa Tsai.
Pekin zareagował ostro na wyniki. Nie życzy sobie żadnych „działań na rzecz niepodległości". – Nasza determinacja, jeśli chodzi o ochronę naszego terytorium i suwerenności, jest twarda jak skała – cytowała agencja Xinhua chińskie biuro ds. kontaktów z Tajwanu.
Zobacz także:
Eurowizja bez Polski?