Kontrowersje dotyczące importu zboża z Ukrainy do Unii Europejskiej podsyca to, że UE nie ucięła całkowicie handlu z Rosją. Czy takie zarzuty, padające przede wszystkim z ust ukraińskich ekonomistów, są uzasadnione? Sankcje nałożone na Rosję po jej ataku na Ukrainę są dziurawe?
Analizowaliśmy szczelność sankcji eksportowych. W danych widać, że bezpośredni eksport towarów z Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii do Rosji jest mniejszy o 60 proc. niż przed wojną. Ale równocześnie wzrósł europejski eksport do Armenii, Kirgistanu i Kazachstanu oraz eksport z tych krajów do Rosji. Wygląda więc na to, że kraje Europy wciąż eksportują do Rosji, tylko drogą okrężną, za pośrednictwem państw, które należą razem z Rosją i Białorusią do unii celnej: Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej.
Jak silne jest zjawisko omijania w ten sposób sankcji?
W kategoriach towarów, które są objęte sankcjami, wzrost eksportu z Europy Zachodniej do Armenii, Kirgistanu i Kazachstanu odpowiada mniej więcej 5 proc. utraconego bezpośredniego eksportu do Rosji. Ten odsetek jednak rośnie, a w niektórych grupach towarów jest zdecydowanie większy. Na przykład w przypadku samochodów z silnikami spalinowymi ta stopa zastąpienia wynosi około 60 proc., wysoka jest też w przypadku komputerów.
Czy tę lukę w sankcjach łatwo można zasypać? Chodzi mi o to, czy wstrzymanie eksportu do wspomnianych krajów EUG naruszałoby umowy handlowe UE z tymi krajami? Byłby to kolejny krok ku fragmentacji światowego handlu, przed czym przestrzegają od pewnego czasu instytucje międzynarodowe, w tym EBOR?
To jest problem koordynacyjny. Każdy kraj Zachodu chciałby, aby zakaz eksportu do Rosji był przestrzegany przez wszystkie inne kraje, ale jednocześnie może przymykać oko na postępowanie własnych firm. Sankcje zostały wprowadzone na poziomie UE, ale za ich egzekwowanie odpowiadają kraje członkowskie. Komisja Europejska musi też przekonać do współpracy kraje tranzytowe. Udało się to w przypadku Turcji, która już zatrzymała tranzyt do Rosji sankcjonowanych towarów z UE.
A czy niezależnie od tego fragmentacja światowej gospodarki albo też deglobalizacja jest faktem? Widać jakieś powody do obaw, że świat rozpada się na rywalizujące ze sobą bloki gospodarcze?
Tak, mamy sporo przykładów cofania się globalizacji. Kilka lat temu można było mieć nadzieję, że wojna handlowa między USA a Chinami to element polityki administracji Donalda Trumpa. Ale administracja w USA się zmieniła, a cła wprowadzone pod rządami Trumpa pozostały. Pojawiły się nawet dodatkowe ograniczenia w handlu między USA i Chinami, na przykład dotyczące eksportu nowoczesnych technologii. W ramach ustawy o ograniczeniu inflacji (IRA) rząd USA zaoferował z kolei duże subsydia dla firm, które produkują na tamtejszym rynku i używają lokalnych komponentów.
W Europie z kolei brexit cofa w pewnym stopniu integrację w sektorze usług. Na to nakładają się sankcje nałożone na Rosję, których przestrzegają tylko kraje Zachodu. Obawy, że konflikty handlowe będą eskalowały, dzieląc świat na kilka rywalizujących ze sobą bloków, są więc uzasadnione. W naszym flagowym raporcie przeprowadziliśmy analizę skutków hipotetycznego scenariusza, w którym świat dzieli się na dwa bloki – wspierający Ukrainę i wspierający Rosję (lub neutralny wobec Rosji) – a cła między nimi rosną o 20 pkt proc. Straciliby na tym wszyscy, ale najbardziej te kraje, które dziś mają kontakty handlowe z gospodarkami z obu tych bloków. Nie ma jednak żadnej gwarancji, że duże koszty polaryzacji świata powstrzymają taki scenariusz. Z historii wiemy, że wojny handlowe szybko eskalują.
Scenariusz z państwa analizy można jednak uznać za skrajny. Wydaje się zaś, że łagodniejsza forma deglobalizacji niektórym państwom może sprzyjać. Sporo jest na przykład głosów, że Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej będą korzystały na nearshoringu i friendshoringu, czyli tendencjach, które też wpisują się w deglobalizację.
Często spotykam się z tezą, że polityczne odchodzenie od globalizacji w dotychczasowej formule byłoby szansą dla innych państw rozwijających się niż Chiny. Zwolennicy tej tezy zdają się jednak zapominać o jednym: wprowadzenie przez kraje Zachodu barier w handlu z Chinami oznaczałoby, że w praktyce WTO przestałaby działać. Droga do wprowadzania dowolnych ceł, niezgodnych z regułami WTO, byłaby otwarta. Mogłyby się również pojawić ograniczenia w eksporcie niektórych surowców, w tym tzw. metali ziem rzadkich, które są potrzebne Zachodowi w transformacji energetycznej.
Pozytywne dla Europy Środkowo-Wschodniej będą natomiast zmiany w łańcuchach dostaw, które już mają miejsce z inicjatywy firm dążących do większej dywersyfikacji baz dostawców, aby uodpornić się na geopolityczne wstrząsy. Firmy nie rezygnują z zakupów w Chinach, ale dodają dodatkowych dostawców – strategia ta zwana jest „Chiny plus 1”. Producenci w Polsce i innych krajach naszego regionu mają dużą szansę, by zostać właśnie tym „plus 1”, bo są bardzo dobrze postrzegani przez np. firmy niemieckie.
Zmieńmy temat. Według nowych prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego inflacja w Polsce wróci do pasma dopuszczalnych wahań wokół celu NBP dopiero w 2026 r., a do samego celu w 2027 r. Czy jest coś, co uzasadnia taki pesymizm? Bo może jest tak, że ekonomiści, których w ostatnich latach inflacja systematycznie zaskakiwała, chcą tego uniknąć i formułują zbyt wysokie prognozy?
Perspektywa bardzo wolnego hamowania inflacji to nie jest problem tylko Polski. Spadają już ceny nośników energii i surowców rolnych, co sprzyja spadkowi inflacji. Ale pomijając energię i żywność, presja na wzrost cen pozostaje silna, co przejawia się uporczywością tzw. inflacji bazowej. To jest zjawisko, z którym trudno jest walczyć. Dlatego nie uważam prognoz MFW za nadmiernie pesymistyczne. Wydaje mi się nawet, że – w przypadku krajów, w których działa EBOR – zakładają one zbyt szybki spadek inflacji, porównując do poprzednich epizodów dezinflacji.
Uporczywość inflacji bazowej w Polsce może dziwić w kontekście słabości popytu konsumpcyjnego. Realne wydatki gospodarstw domowych mocno spadły już w IV kwartale ub.r., w I kwartale br. prawdopodobnie jeszcze bardziej. To efekt tego, że inflacja eroduje siłę nabywczą dochodów. To jest mechanizm, który powinien inflację wygaszać, a tak się nie dzieje. Dlaczego?
Spowolnienie gospodarcze przyczyni się z czasem do spadku inflacji, ale to może jeszcze potrwać. Poza tym spadek realnych dochodów i konsumpcji nie jest na tyle dramatyczny, by inflacja szybko zniknęła.
Problem w tym, że polska gospodarka, jak się zdaje, minęła już dołek spowolnienia. Najbliższe kwartały, jak sugeruje większość prognoz, przyniosą ożywienie. Jak można oczekiwać, że w takich okolicznościach inflacja bazowa zacznie maleć?
Z tezą, że polska gospodarka najgorszą fazę spowolnienia ma już za sobą, byłabym ostrożna w warunkach tak dużej niepewności, z jaką mamy dziś do czynienia. W jednym z naszych raportów sprawdziliśmy celność prognoz na IV kwartał 2008 r. dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej (to pierwszy kwartał po upadku banku Lehman Brothers, który wyznaczył apogeum kryzysu finansowego – red.). Prognozy dynamiki PKB w tym okresie formułowane w listopadzie, czyli już w trakcie kwartału, a nawet pierwsze oficjalne szacunki z początku 2009 r., były mocno chybione. Zdarzało się, że faktyczne zmiany PKB były cztery razy większe lub cztery razy mniejsze niż wskazywały prognozy czy wstępne szacunki. Przy czym w błędach szacunków i wstępnych prognoz nie było widać żadnej regularności: niektóre były zbyt optymistyczne, inne zbyt pesymistyczne. To pokazuje, że w takich okresach, jak teraz, prognozowanie jest bardzo trudne, niemal niemożliwe. Wynika to nie tylko z niepewności i tego, że bardzo trudno sformułować dobre założenia, ale też z tego, że dane z przeszłości są w takich sytuacjach mocno rewidowane. Czyli progności nie dysponują nawet dobrym punktem odniesienia.
Skoro mowa o prognozach, porozmawiajmy jeszcze o demografii. Eurostat ocenia obecnie, że populacja Polski do 2100 r. zmaleje o 20 proc., do niespełna 30 mln osób i to przy założeniu, że saldo migracji będzie mocno dodatnie, sięgnie 5 mln osób. Temu spadkowi populacji towarzyszyło będzie starzenie się ludności. Stosunek liczby osób w wieku przed- i poprodukcyjnym do liczby osób w wieku produkcyjnym podskoczy z 53 proc. dzisiaj do 84 proc. Czy tej demograficznej zapaści można przeciwdziałać? A jeśli nie, to czy można się na nią przygotować, tzn. sprawić, żeby nie zastopowała rozwoju gospodarczego?
Nie trzeba wybiegać o 80 lat w przyszłość, żeby zobaczyć, że trendy demograficzne w Polsce są niepokojące. Bez dużo większej imigracji bardzo trudno będzie utrzymać w Polsce obecny system emerytalny. Trzeba więc zabiegać o to, aby Polska była atrakcyjna dla imigrantów. Trudno będzie też uniknąć podwyższenia wieku emerytalnego…
Co do tego, że wiek emerytalny w Polsce trzeba podwyższyć, zgadza się większość ekonomistów. Ale większość też wątpi, że w dzisiejszych uwarunkowaniach politycznych jest to możliwe.
Kontrowersje związane z podwyższaniem wieku emerytalnego można łagodzić. Po pierwsze, można powiązać te reformy ze zmianami demograficznymi, np. uzależnić je od zmian oczekiwanej długości życia i przyrostu naturalnego. Po drugie, trzeba stworzyć warunki, żeby starsi ludzie mogli i chcieli dłużej pracować. Widzimy, że w krajach Europy Środkowo-Wschodniej wskaźniki aktywności zawodowej wśród ludzi młodych są na takim samym poziomie jak w Europie Zachodniej. Ale wskaźniki te zaczynają się rozjeżdżać dla osób po 40.–50. roku życia. To współgra z postrzeganiem własnego stanu zdrowia. Młodzi ludzie w Polsce i regionie czują się tak samo zdrowi jak w Europie Zachodniej, ale starsi już nie. Czyli część osób wypada z rynku pracy z powodu złego stanu zdrowia. Do tego w krajach Europy Środkowo-Wschodniej osoby po 55. roku życia mają niedostateczne umiejętności cyfrowe – są one dużo niższe niż u ich rówieśników w Europie Zachodniej. Pokazują to badania dotyczące np. częstotliwości dokonywania zakupów w internecie. Postęp technologiczny utrudnia takim osobom pozostanie na rynku pracy. Potrzebne jest stałe doszkalanie starszych pracowników.