W miastach bogatej i niedotkniętej zniszczeniami wojennymi Szwajcarii wybuchły w 1946 r. burzliwe zamieszki. Robotnicy stanęli na barykadach, by walczyć o płatne urlopy. W Polsce  podczas robotniczych starć z władzami ani w II RP, ani w PRL kwestia urlopowa w zasadzie się nie pojawiała. Polscy pracownicy uzyskali prawo do wypoczynku za wynagrodzeniem wcześniej niż w większości krajów Europy – zanim jeszcze zdążyli tak naprawdę sobie uświadomić, że istnieje pojęcie czasu wolnego i wczasów.

Obecnie świadomość ta jest już głęboko ugruntowana. Wszelkie próby ograniczenia uprawnień urlopowych spotkałyby się z pewnością z gwałtownym sprzeciwem. Dla sporej części społeczeństwa wakacje czy długi weekend to nie tylko niezbywalne prawo, ale także jedna z podstawowych wartości czyniących życie lepszym i pełniejszym.

W latach 70. na wczasy wyjeżdżało mniej więcej tyle samo osób co dzisiaj

Już w okresie międzywojennym lekarze przekonywali do wyjazdów wakacyjnych: „zbliżenie z człowiekiem i przyrodą z dala od ośrodków miejskich, pełnych przeróżnych wybujałości, dokonywa u nas pewnego rodzaju oczyszczenia instynktów".

Podatny grunt

Płatne urlopy w formie, jaką znamy, to wciąż stosunkowo nowa zdobycz pracowników. Za pierwszy krok w kierunku ich wprowadzenia i upowszechnienia uważa się wypadki holenderskie z 1910 r., gdy robotnicy zrzeszeni w związku zawodowym pracowników obróbki diamentów wyszli na ulicę, domagając się tygodniowego płatnego urlopu raz do roku.

Ich śladem poszli związkowcy z Wysp Brytyjskich, a potem z innych krajów. Po traumatycznych doświadczeniach ?I wojny światowej postulaty poprawy sytuacji pracowników trafiały na podatny grunt. W rozdziale XIII traktatu wersalskiego zawarto podstawowe postanowienia gwarantujące ochronę pracy, m.in. ośmiogodzinny dzień pracy i wypoczynek niedzielny. Niemniej jednak prawo do płatnego urlopu jeszcze przez dziesiątki lat nie było oczywiste. Międzynarodowa konwencja MOP dotycząca urlopów przyjęta została dopiero w 1936 r. W tym samym roku wprowadzono je we Francji – i data ta uważana jest nad Sekwaną za jedną z najważniejszych w historii kraju.

Tanio we dworze

Polska na tym tle zdecydowanie się wyróżniała. Ustawę o urlopach Sejm przyjął już ?16 maja 1922 r. Przyznawała ona pracownikom umysłowym 30 dni urlopu, a fizycznym osiem dni w pierwszych dwóch latach pracy u tego samego pracodawcy i 14 dni po trzech latach.

Prawo to, w założeniu powszechne, nie obejmowało jednak znacznej części pracowników najemnych – robotników rolnych i leśnych (ok. 1,5 mln), bardzo licznej wówczas służby domowej i dozorców oraz pracowników przedsiębiorstw zatrudniających do czterech osób, czyli setek tysięcy sklepów i zakładów rzemieślniczych. Ekonomiści i światli działacze gospodarczy zdawali sobie sprawę, że „wypoczynek nie jest tylko sprawą osobistą jednostki. Rozmiary dochodu narodowego są bezpośrednio związane z wydajnością pracy, a ta jest m.in. ukierunkowana prawidłowem stanem gotowości człowieka do pracy". Z punktu widzenia przeciętnego właściciela fabryki czy składu handlowego wyglądało to, rzecz jasna, zupełnie inaczej.

Do 1936 r. za niedziele i święta wypłacano pracownikom wynagrodzenie

Wielu przedsiębiorców przepisy sabotowało – choć groziła za to nawet kara aresztu – albo omijało poprzez np. nagminną praktykę zwalniania pracowników, zanim nabyli prawo do urlopu. Od początku kontrowersje budziła sprawa wliczania do urlopu niedziel i świąt. Przez kilkanaście lat obowiązywał kompromis – tzw. świętówki zaliczano do urlopu, ale wypłacano za nie wynagrodzenie. Po nowelizacji ustawy w 1936 r. – była to jedna z konsekwencji światowego kryzysu gospodarczego – zapłata za świętówki  już nie przysługiwała.

Niechętna postawa pracodawców nie była jedynym powodem, dla którego urlopów bardzo często po prostu nie brano. W 1934 r. np. wykorzystało urlopy tylko ?40 proc. uprawnionych. Jeszcze mniej osób stosowało się do zaleceń, by „każdy dzień wolny od zajęć spędzać na wycieczkach zamiejskich, kempingach lądowych i wodnych (...) wciągać się w kadry organizacji turystycznych, sportowych, ze zorganizowanymi wycieczkami wioślarskimi, kolarskiemi, konnemi".

Pojęcie czasu wolnego na dobre pojawiło się w Europie dopiero po II wojnie światowej. W Polsce międzywojennej trzy czwarte ludności stanowili chłopi, a na wsi „nicnierobienie" było grzechem. Robotnikom o wiejskich przeważnie korzeniach brakowało wzorów, a zwłaszcza pieniędzy na racjonalne spędzenie urlopu. Często wykorzystywali go na dodatkową pracę (choć w razie wykrycia groziło to pozbawieniem wynagrodzenia urlopowego) albo po prostu przesypiali. W najlepszym wypadku łowili ryby w najbliższej rzece czy stawie albo pracowali we własnym ogródku.

Znacznie większe aspiracje w kwestii wyjazdów wakacyjnych mieli pracownicy umysłowi. Część z nich, lepiej wykształcona i uposażona, zaliczała się do klientów rodzącego się przemysłu turystycznego, bywalców kąpielisk nad Bałtykiem, a nawet uczestników zagranicznych wycieczek organizowanych przez „Orbis".

Za pięć złotych

Uboższym przychodziły z pomocą związki zawodowe oraz organizacje społeczne. U schyłku dwudziestolecia spółdzielnia „Detur", utworzona przez Instytut Oświaty Pracowniczej, oferowała pracującym tanie (3–5 zł dziennie, podczas gdy średnie wynagrodzenie urzędnika wynosiło 200–300 zł miesięcznie, a robotnika 100–120 zł) pobyty w 150 pensjonatach i 50 dworach ziemiańskich, od Polesia i Pokucia po Hel i Tatry. Skądinąd, zdaniem lekarzy, pobudzający klimat wysokich gór dla pracowników umysłowych nie był wskazany. Tak np. dr Tadeusz Fenc („Gdzie i jak dobrze spędzić urlop?") oceniał, że większość umysłowych to neurastenicy „o nieco histerycznym podłożu" i zalecał im wczasy nad Bałtykiem i na nizinach, gdzie mogli wyładować „zaczepność, która często szuka utarczek ze spokojnym otoczeniem" oraz pozbyć się skłonności do „nieszlachetnego intryganckiego współzawodnictwa". Zaczątkiem wczasów pracowniczych, także dla pracowników fizycznych, były domy wypoczynkowe związków zawodowych, m.in. nauczycieli, drukarzy, kolejarzy, pocztowców, włókniarzy. Centralne Biuro Wczasów utworzone przez Zrzeszenie Organizacji Oświatowo-Kulturalnych wydało w 1939 r. 38 tys. skierowań na wczasy pracownicze w prawie 40 miejscowościach. Niemniej jednak, jak szacowano, z różnych form pobytów wypoczynkowych  i turystyki korzystało łącznie przed II wojną światową tylko ok. 10 proc. społeczeństwa.

Ze skierowaniem

Jeszcze długo po II wojnie światowej istniała w Polsce, kraju rządzonym przez komunistów, w którym hegemonem miała być klasa robotnicza, magiczna granica, dzieląca pracowników na dwa odrębne światy: fizycznych i umysłowych. Nieznana była np. we Francji. Podział ten przejęto wraz z całością przepisów prawa pracy na mocy dekretu z 8 stycznia 1946 r. Ostatecznie sytuację umysłowych i fizycznych ujednoliciła pod względem prawnym, m.in. w kwestiach urlopowych, dopiero ustawa z kwietnia 1963 r. Szanse robotników, a także pracowników umysłowych niższych szczebli, na wyjazd na urlop zdecydowanie się w PRL zwiększyły, jako że tzw. umasowienie wypoczynku miało być jednym z filarów „rewolucji społecznej" oraz służyć mobilizacji ludzi pracy w budowie socjalizmu. Okoliczności były sprzyjające: na ziemiach zachodnich pozostały tysiące poniemieckich hoteli, pensjonatów, sanatoriów i ośrodków wypoczynkowych – w Sudetach nawet z pościelą i zastawą stołową. Majątek ten w sporej części przekazany został utworzonemu ustawą z 1949 r. Funduszowi Wczasów Pracowniczych. Organizację wczasów scentralizowano, wprowadzając system skierowań rozdzielanych przez związki zawodowe. Cena skierowania zależała od zarobków pracownika i wynosiła 12–16 proc. miesięcznego wynagrodzenia pracownika (za wczasy 14-dniowe).

Zwłaszcza w pierwszych dekadach PRL warunki w domach FWP bywały spartańskie, panowała w nich specyficzna, charakterystyczna dla realnego socjalizmu kolektywna kultura wczasowa, którą umocnił jeszcze rozwój wczasów tzw. zakładowych. „Umasowienie" wypoczynku stawało się faktem: w 1949 r. wyjechało na wczasy pracownicze 316 tys. osób, w rekordowym roku 1979 – 4,4 mln, z czego zdecydowana większość korzystała z domów i ośrodków zakładowych. Dodając do tej liczby miliony dzieci na koloniach, młodzież na różnego typu obozach i osoby organizujące sobie wypoczynek na własną rękę, można szacować, że na wczasy czy wakacje wyjeżdżało wówczas 25–30 proc. Polaków, czyli mniej więcej tyle co obecnie. Według CBOS w 2013 r. na co najmniej tygodniowe wczasy mogło sobie pozwolić 27 proc. mieszkańców kraju (rok wcześniej było to 29 proc.). To nadal dwukrotnie mniej niż we Francji (60 proc.), Wielkiej Brytanii czy Niemczech.

To dzięki ustawie z 1922 r. coroczny wyjazd na urlop uważa się dziś za dobro powszechne. O tym, w jakim stopniu rzeczywiście jest ono dostępne, decyduje jednak poziom zamożności kraju i jego obywateli. Co nie znaczy, że batalia o urlopy – gwarantowane w art. 66 konstytucji – została na gruncie prawnym raz na zawsze rozstrzygnięta. Trzeba np. pamiętać o ok. milionie osób zatrudnionych na umowach śmieciowych, którym prawo do urlopu nie przysługuje – podobnie jak przed laty dozorcom i służbie domowej.