Niedawno na stronie Sądu Najwyższego pojawił się komunikat o wydaniu w sprawie sygn. II Kz 46/21, przy okazji rozpoznania zażalenia na decyzję o odmowie przyjęcia wniosku o wznowienie postępowania, postanowienia o uchyleniu orzeczenia wydanego przez sędziego Marka Pietrusińskiego. Szybka kwerenda doprowadziła do wniosku, że wydano je w składzie: A. Bojańczyk, P. Zgoliński, M. Siwek – ze skądinąd symboliczną datą (13 grudnia). W komunikacie szeroko opisano, że sąd zażaleniowy dokonał testu niezależności „starego" sędziego, odwołując się tu do wyroku TSUE z 19 listopada 2019 r. w połączonych sprawach C-585/18, C-624/18 i C-625/18) i dochodząc do wniosku, że ten nie spełnia standardu niezależności, bo został powołany przez... Radę Państwa, która go mianowała sędzią Sądu Wojewódzkiego w 1987 r. (!) w bezspornie upolitycznionym trybie, jaki natenczas istniał.

Powyższe postanowienie zostało ewidentnie wydane w ślad za inicjatywą dr. hab. K. Zaradkiewicza, który wysłał z tożsamą intencją własne pytania do TSUE. Rzecznik generalny TSUE już odpowiedział w tamtej sprawie, że nie widzi zagrożenia dla niezależności sędziów powołanych przed 2018 r., tym bardziej tych w czasach PRL. Zwracał uwagę, że postanowienie odsyłające „jest dość oszczędne", jeśli chodzi o przedstawienie jakichkolwiek konkretnych wyjaśnień, dotyczących wskazania osoby, instytucji lub organu, które byłyby w stanie wywierać obecnie nieuzasadnione naciski na sędziego, i powodów, dla których sędzia mógłby być skłonny tym naciskom ulec. Rzecznik zwracał też uwagę na pewną trudność w zrozumieniu, w jaki sposób zasady i standardy wynikające z art. 19 ust. 1 TUE lub z art. 47 Karty Praw Podstawowych można by zastosować do powołań sędziowskich dokonanych w Polsce przed 1989 r., podnosząc, że nie wskazano powodów, dla których przepisy krajowe, do których odnosi się sąd odsyłający, miałyby nadal wywoływać określone skutki obecnie, mimo że nie obowiązują już od kilkudziesięciu lat.

Czytaj więcej

Test niezawisłości znów dzieli Sąd Najwyższy

Nadal czekając na końcową decyzję TSUE, trudno nie uznać racji jej rzecznika generalnego. Rada Państwa oraz Polska Zjednoczona Partia Robotnicza nie istnieją od ponad 30 lat. Sztandar wyprowadzono tam tak dawno, że obecnie mało kto przyznaje się nawet do jego ówczesnego wnoszenia. Pomijając oderwane od rzeczywistości tezy części sceny politycznej o nadal komunistycznym rysie polskiego sądownictwa, doprawdy nie wiadomo, od kogo mieliby być teraz uzależnieni sędziowie powoływani w czasach PRL. Z komunikatu na stronie Sądu Najwyższego też to nie wynika.

Założyć należy, że stanowisko rzecznika TSUE w odpowiedzi na inicjatywę ich kolegi z tego samego naboru było jednak znane nowym sędziom, gdy wydawali rzeczone postanowienie. Dodatkowo tylko warto odnotować, że przecież kolejne powołania sędziego Pietrusińskiego, w tym do Sądu Najwyższego, dotyczyły już jednak czasów po 1989 r., a więc okresu, gdy Rada Państwa i reżim komunistyczny przestały istnieć. Wydanie w tej sytuacji postanowienia o treści jak wyżej ocenić należy li tylko jako próbę „szachowania" sędziów powoływanych przed 2018 r. możliwością uznawania, że też są nielegalni. Tyle że to trud z założenia skazany na niepowodzenie. Desperacka próba czynienia tu jakichś analogii trafia kulą w płot, jedynie ośmieszając autorów podobnych pomysłów.

Reklama
Reklama

Cały sens obecnych zmian w sądach jest czytelny dla każdego. Chodzi o zbudowanie przez środowiska polskiej prawicy korpusu powiązanych z nimi kadr w sądach i politycznego przejęcia w ten sposób na dwa–trzy dziesięciolecia polskiego sądownictwa. A wszystko dzięki działalności nielegalnej w aktualnym składzie (bo jawnie uzależnionej od obecnie rządzących, a tym samym niezgodnej z art. 186 ust. 1 KRP) nowej Krajowej Rady Sądownictwa. Obóz Zjednoczonej Prawicy istnieje, ma się do tego na tyle dobrze, iż wciąż rządzi. Nawet gdy utraci władzę, pozostanie zależność od niego jako prawdopodobnie największej wówczas siły opozycyjnej. Jasna jest intencja powołania obecnych sędziów SN nie tylko po to, aby teraz pilnowali interesów Zjednoczonej Prawicy w czasie jej rządów, ale też aby – po ich ustaniu – ułatwiali jej ewentualny powrót do władzy. Nie zmieniają tej oceny formalne gwarancje niezawisłości i niezależności sędziego istniejące od daty nominacji.

Przykład zwłaszcza obecnego (ale też trochę tych wcześniejszych) Trybunału Konstytucyjnego jasno pokazuje, że sędziów w trybie politycznym powołuje się nie po to, aby stali się całkowicie niezależnymi orzecznikami, ale z takich osób oraz dlatego, aby po nominacji działali nadal w interesie i zgodnie z intencją partyjnego promotora. Zwłaszcza gdy przeprowadza się gwałtowny zwrot w zasadach powoływania, jasno wskazujący na rzeczywiste intencje nakierowane na sądową wymianę kadr na „swoje", po to aby tą drogą uzyskiwać „swoje" wyroki.

Odwołując się tu do amerykańskich doświadczeń, doskonale pokazuje tego skutki ostatnia działalność orzecznicza sędziów federalnych z nominacji Donalda Trumpa w ramach konserwatywnej rewolucji, jaką (tyle że legalnie) przeprowadzono za jego kadencji w sądownictwie USA. Co rusz ujawniają się tam teraz wydawane przez nich orzeczenia, podważające decyzje władz federalnych administracji Joe Bidena czy lokalnych w tych stanach, gdzie rządzi większość demokratyczna. Ta więź między powołującym a powołanym z czasem oczywiście słabnie, a sam orzecznik stopniowo odrywa się od tego, kto go wypromował, i zyskuje na niezależności. Jest to jednak proces rozłożony na długie lata, niepewny, tym dłuższy, im bardziej ułomne prawnie są okoliczności powołania, uzależniające formalny byt nominowanego od trwania u władzy sił politycznych, które wyniosły go na urząd, dając możliwość ekstraordynaryjnego awansu. Z tego też powodu taki sędzia nie daje gwarancji niezależności i niezawisłości (jeżeli nie chcemy w Polsce modelu, w którym każda kolejna partia u władzy będzie sobie do woli i bez trybu nominować politycznie sprzyjających jej sędziów, obsadzając nimi każdorazowo szczyty sądownictwa).

Trudno jednak w ten sposób oceniać nominacje sprzed aż 30 lat, tym bardziej związane z siłami politycznymi, które już dawno pochłonęły odmęty niechlubnej historii. Czy neosędziowie SN, którzy wydali to postanowienie, nie dostrzegali tej wcale nie tak subtelnej różnicy? Wątpiąc w to, skonstatować należy, że powielanie kuriozalnej szarży dr. hab. K. Zaradkiewicza naprawdę nie przystoi. Tym bardziej w Sądzie Najwyższym.

Autor jest sędzią Sądu Okręgowego w Łodzi