Nad ranem w Isfanie przez mgłę przebija się głos muezzina wzywającego do modlitwy. Większość mieszkańców tego miasteczka położonego w samym centrum Azji Środkowej, na skraju Doliny Fergańskiej apel ignoruje. Dla wielu jest jeszcze zbyt wcześnie, by wstawać, zwłaszcza jeśli nie ma wody, a wody nie ma tu często. Tylko bazar powoli budzi się do życia. Obwiązane chustami kobiety znoszą swoje produkty – chleb, warzywa, suszone owoce, miód, kumys, kurut (kulki suszonego sera), mięso.
Obok kobiet z jedzeniem rozkładają się handlarze chińskim plastikowym badziewiem – zegarki, klapki, skarpetki i podrabiane dresy adidasa. Jeśli jest czwartek, na bazar zwożone są także dywany – w kolorach naturalnych (szaro-białe) albo czarno-czerwone. Innych w tym regionie się nie tka. Ich wiązaniem zajmują się młode dziewczyny, które całe dnie spędzają w kucki.
Bazar w Isfanie nie jest duży, przy takich gigantach jak targi w Oszu czy w Biszkeku wygląda wręcz skromnie, ale wystarcza, by zapewnić funkcjonowanie dwudziestokilkutysięcznej populacji miasta.
Nad bazarem jednak góruje meczet. Jest brzydki jak większość meczetów w regionie: szary budynek, pokryty szpetną blachą i nieproporcjonalną kopułą. Przed meczetem wielki portret prezydenta Ałmazbeka Atambajewa z jakimś propagandowym hasłem o gospodarce. Widziałem zdjęcie sprzed kilku lat, na którym zamiast Atambajewa był w tym samym miejscu Kurmanbek Bakijew, którego obaliła rewolucja w 2010. Później znajdę w internecie jeszcze zdjęcie tego samego miejsca, na którym zamiast Bakijewa był prezydent Askar Akajew odsunięty od władzy w wyniku rewolucji tulipanów w 2005 roku.
Na bazarze wszystko jest tanie. Czuję się jak w jakiejś bajce – kupuję co chcę, a pieniędzy praktycznie mi nie ubywa. Inna sprawa, że w Isfanie nie bardzo jest czego chcieć. Towarów jest tu mało, sklepy pustawe, a miejscowa kuchnia jest prosta. Chleb, mięso, trochę warzyw. W całym mieście nie znalazłem ani jednego lokalu podającego kawę z ekspresu. Jak żyć?
Ani szosy, ani torów
Powiat Lejlek, którego stolicą jest Isfana, jest najbardziej oddalonym od stolicy zakątkiem Kirgistanu, z trzech stron otoczonym przez Tadżykistan. Wszędzie potężne góry – z Isfany widać ich szczyty. By tu dotrzeć, trzeba jechać kilka godzin marszrutką z Oszu (stolicy południowej części kraju, w dużym stopniu zamieszkanej przez Uzbeków) do Batkenu – a to dopiero połowa drogi. Południe kraju odgrodzone jest od północy wielkimi górami, w zimie bardzo często drogi są nieprzejezdne. Do Isfany prowadzi tylko jeden szlak, więź z Biszkekiem jest więc słabiutka. O tym, kto akurat jest prezydentem, przypomina chyba tylko ten wielki portret przed meczetem.
Portrety łatwo wymieniać po każdej rewolucji. Trwalsze są pomniki, ale w Isfanie na pomnik nie zasłużył żaden ze współczesnych przywódców. Tu na piedestale stać może tylko jeden człowiek: Ischak Razzakow, komunistyczny przywódca Kirgistanu, którego na ten urząd mianował sam Józef Stalin.
Razzakow był pierwszym Kirgizem na czele państwa – wcześniej pierwszych sekretarzy republiki przysyłała Moskwa, wybierając wśród Rosjan. Razzakow dał Kirgizom wszystko co najcenniejsze – wodę, prąd, edukację, służbę zdrowia. Był sierotą, więc nie miał klanu, któremu musiały służyć i się opłacać. Powiadają, że nawet odmawiał namaz pięć razy dziennie. Nie podobało się to następcy Stalina Nikicie Chruszczowowi, który zdecydował się go pozbyć. Pozostało wspomnienie i portrety porozwieszane w różnych gabinetach. Nad biurkiem redaktora naczelnego miejscowej gazety wisi właśnie Razzakow. Bezpieczny wybór – nikt się nie przyczepi, a nie trzeba się politycznie określać.
W Isfanie, ale też w całym regionie – ba, w całej Kirgizji – praktycznie nie spotkałem człowieka, który by nie narzekał na rozpad Związku Radzieckiego. To może było dobre dla Polaków, Litwinów czy Ukraińców. Ale tutaj? Gdy w drodze do położonego nieopodal Isfany miasteczka Suluktu przejeżdżamy przez zarośnięte trawą tory kolejowe, Mawlen, miejscowy dziennikarz współpracujący z europejskimi organizacjami pozarządowymi, opowiada z nostalgią, jak jeździły tędy pociągi z węglem do Tadżykistanu.
Suluktu to górnicza miejscowość – mężczyźni mieli pracę, miasteczko żyło, wszyscy byli równi. Dziś wyludnione miasteczko umiera. Wody już wówczas brakowało, ale władze radzieckie dbały, by przyjeżdżały beczkowozy. Istniały kołchozy i każdy z nich – lepiej lub gorzej – zabiegał o infrastrukturę na swoim terytorium. A dziś – cóż: kamieni kupa. Stara radziecka infrastruktura się rozpada, na nową tego biednego państwa nie stać.
W Biszkeku, gdzie jest kilka eleganckich sklepów, restauracji i hoteli, może tego tak nie widać, ale na odległej prowincji rozpad państwa jest bardzo zaawansowany. Potężna jest także bieda – dla Europejczyka dziś już niewyobrażalna. Kirgistan zajmuje pierwsze (albo drugie po Tadżykistanie) miejsce wśród najbiedniejszych krajów powstałych po upadku ZSRR i jest jednym z biedniejszych krajów świata.
Do Tadżykistanu już nikt się nie wybiera – chyba tylko sezonowi zbieracze bawełny i handlarze narkotyków, którzy przemycają ten towar z Afganistanu do Europy. Kiedyś kolejami można było w miarę swobodnie podróżować po Azji Środkowej – po 1991 roku pojawiły się jednak granice. Przemieszczanie stało się trudniejsze (w rejonie Lejlek, by przejechać z jednej do drugiej miejscowości kirgiskiej, trzeba jednak wjechać na terytorium Tadżykistanu).
Biedne państwa Azji Środkowej nie są też w stanie na bieżąco naprawiać dróg. W powiecie Lejlek drogi niszczeją na potęgę, na wielu z nich po asfalcie nie ma już śladu. W wielu miejscowościach brakuje wody, czasem prądu – jakby ktoś sprawił, że wskazówki zegara zaczęły się cofać do epoki sprzed rewolucji. Ściany wiejskich domów często oblepione są schnącymi na słońcu krowimi plackami – z braku ogrzewania przydadzą się jako opał. Toalet w rozumieniu europejskim jest bardzo mało. Na ulicach widać coraz więcej ludzi w tradycyjnych strojach, ale wciąż bardzo rzadko można spotkać kobietę w hidżabie. Jeśli już, noszą one chusty i to wiązane na lokalną modłę.
Jest piątek, dzień, w którym urodził się Adam, ojciec wszystkich ludzi. Odwiedzam meczet w Isfanie, w którym urzęduje imam Muhammadkerim Mahmuratow. Elegancki 50-latek kształcony w Bucharze, Taszkiencie, a nawet w Egipcie w słynnym uniwersytecie Al-Azhar, ma za sobą dwie pielgrzymki do Mekki. Tylko on źle wspomina czasy komunizmu: religii uczył się w tajemnicy po domach – gdy w szkole dowiedziano się o tym, urządzono apel, na którym ogłoszono, że przyniósł szkole wielki wstyd. Później, gdy już nauczał, KGB przychodziło i czepiało się jego kazań. To nie był dobry czas.
Imam przygotowuje się właśnie do nauk, które będzie wygłaszał. Dziś będzie mówił o samobójstwach. Ostatnio w rejonie Lejlek miały miejsce dwa takie wypadki. Mahmuratow będzie przekonywał, że odbieranie sobie życia jest wbrew Koranowi.
Do meczetu zbliżają się mężczyźni. Młodzi – prawie wszyscy w dresach. Starsi mają na sobie tradycyjne stroje. Ktoś podjeżdża na osiołku, którego przywiązuje do drzewa. Tu widok człowieka podróżującego na grzbiecie osła czy konia jest powszechny.
Entuzjaści kalifatu
Na razie siedzimy w gabinecie imama. Jest diabelnie zimno. Imam przyznaje, że radykalny islam stanowi problem, ale na podległym mu terytorium nie zna przypadków, by ktoś zasilił szeregi Państwa Islamskiego, choć wie, że z sąsiednich rejonów ludzie jechali na wojnę.
– Przemoc jest wbrew islamowi. Islam nie chce wojny – mówi duchowny – Żaden prawdziwy muzułmanin nie zestrzeli pasażerskiego samolotu ani nie wysadzi w powietrze budynku mieszkalnego.
By udowodnić, jak daleki jest od radykalnego islamu, imam Mahmuratow chwali Europę za przyjmowanie uchodźców z Bliskiego Wschodu: – To wspaniałe tak pomagać bliźnim, niezależnie od ich pochodzenia i religii – zapewnia.
Duchowny nie ma jednak łatwej odpowiedzi, jak walczyć z radykalizmem. – Jedyne, co mogę zrobić, to pokazywać właściwą drogę, tłumaczyć – rozkłada ręce. Najbardziej martwi go to, że w tych wojnach najczęściej muzułmanin zabija innego muzułmanina.
Nukura Bazarbajewa, dyrektorka jednej ze szkół w Suluktu, mówi jednak co innego:
– Radykalny islam rozprzestrzenia się także u nas, w Suluktu. Angażują się w to nastolatki. Jeden z byłych uczniów mojej szkoły wyjechał do Syrii, by walczyć. Zginął – rodzina dostała nagranie wideo.
Z rodziną poległego chłopaka nie udaje mi się skontaktować. Podobno wyjechali do Biszkeku i ślad po nich zaginął. Ale podobnego zdania, co dyrektorka szkoły w Suluktu, zdaje się być też przywódca Rosji Władimir Putin. Kilka miesięcy temu na szczycie z przywódcami Azji Środkowej wzywał ich do walki z rodzącym się w ich krajach radykalizmem i przytaczał dane specsłużb, według których z ich regionu do Iraku i Syrii wybrało się już kilka tysięcy ludzi.
W Kirgistanie islamskie organizacje mogą działać niemal bez przeszkód. Podobno dzięki otwartej działalności pokojowych organizacji młodzież rzadziej trafia tu pod skrzydła ugrupowań radykalnych.
Jednak nie jest tajemnicą, że nawet Hizb at-Tahrir, partia domagająca się stworzenia wszechświatowego kalifatu, funkcjonuje tu dość swobodnie. Zgodnie z oficjalnymi danymi z Kirgistanu do Syrii udało się od stu do kilkuset ochotników, jednak dziennikarz Mawlen śmieje się z tych wyliczeń i mówi o co najmniej tysiącu. To by się zgadzało z informacjami Putina. Ponoć emigrowały nawet całe rodziny skuszone ofertą lepszego życia.
Szkoła pani Bazarbajewej to także przykład degradacji państwa po upadku Związku Radzieckiego. Wzniesiony w 1960 roku budynek w dobrych czasach miał centralne ogrzewanie. Dziś z okien szkoły sterczą rury – w każdej sali jest koza, prymitywny piecyk, który daje minimum ciepła, kopcąc przy tym niemiłosiernie. Za to wychodek – dziura w ziemi – tak jak było to za Sojuza, tak i teraz znajduje się poza budynkiem.
Tureckie stypendia
Zarówno Bazarbajewa, jak i imam Mahmuratow z Isfany są członkami lokalnych sądów aksakałów. To kolejny przykład powrotu Kirgizów do tradycji. Aksakałowie to w tłumaczeniu ludzie o białych, siwych brodach, czyli starsi. Sądy aksakałów to więc nic innego jak rady starszych – zasiadają w nich lokalne autorytety. Nieformalne ciała, które zajmują się ważnymi sprawami społecznymi tam, gdzie brakuje państwa. Rozsądzają spory, pomagają podjąć ważne decyzje i tak dalej. Moi rozmówcy zapewniają, że sądy aksakałów to instytucje umiarkowane, służące łagodzeniu sporów, jednak pewna obrończyni praw człowieka w Oszu twierdzi, że zna przypadek, gdy taka rada nakazała ucięcie palca chłopakowi oskarżonemu o jakieś drobne przestępstwo.
Bazarbajewa i Mahmuratow nie wyglądają na żądnych krwi islamistów. Współpracują z państwem, nie widzą problemu w zakazie noszenia chust w szkołach, ale cieszą się z rozwoju islamu. – Pokolenia urodzone przed 1991 rokiem są zateizowane – mówi imam. – Za to ci urodzeni później lgną do wiary, czytają Koran i pięć razy dziennie odmawiają namaz.
– Są u nas tureckie szkoły, w których uczy się religii – mówi z kolei pani dyrektor. – Dzieci z tych szkół są lepiej wykształcone i lepiej wychowane. Chciałabym, aby także w państwowych szkołach nauczano religii. Dzieci nauczyłyby się rozróżniać między tradycyjnym i pokojowym islamem a tym radykalnym, który z prawdziwą wiarą nie ma nic wspólnego.
Wśród moich rozmówców często słyszę, że radykalny islam bierze się z niewiedzy. Że gdyby nauczanie prawdziwego islamu było szeroko dostępne, młodzi ludzie nie wpadaliby tak łatwo w sieci radykałów. To inna teoria niż ta, która każe sądzić, że im większe skupiska islamu, tym łatwiej się w nich ukryć radykałom. Takie jest przecież europejskie doświadczenie.
Religia to też okno na świat i szansa wyrwania się z Kirgizji do Turcji albo do bogatych krajów arabskich. Przykładem młodzieńca, który pozostał po dobrej stronie mocy, jest Kurban Ali Nauruzow – 22-letni zastępca imama w Suluktu, a więc urodzony już po upadku ZSRR. Wszystko jeszcze przed nim – za sobą ma tylko naukę w medresie w Isfanie. Nie ma jeszcze brody, bo zwyczajnie mu nie wyrosła, nie był też nigdy w Mekce. Mówi, że to wszystko nie jest takie ważne w islamie. Ważne są intencje i prawdziwość wiary. Przecież islam mówi, że do Mekki trzeba się wyprawić, ale w miarę możliwości.
– Żaden prawdziwy muzułmanin nie zgodziłby się zginąć w zamachu. Jego dusza by mu na to nie pozwoliła. Terrorystom trzeba się sprzeciwiać, oni nie rozumieją islamu – mówi młody mułła. I podkreśla: – Islam to zdrowie i pokój.
Gdy siedzimy w jego gabinecie na dywanach, Kurban Ali Naurozow zaczyna się modlić po arabsku. Ma piękny głos. Gdy tak klęczy, trzymając w dłoni muzułmański różaniec, widzę, że spod jego dżalabii sterczą czarne dresowe spodnie, oczywiście ozdobione trzema białymi paskami.
Dziwki i dragi nad Issyk-kul
Duchowni, z którymi rozmawiałem, gorąco zapewniają o swej lojalności wobec państwa. Potępiają też dawne praktyki, które odradzają się w całej Kirgizji. Jednym z problemów społecznych są uprowadzenia młodych dziewcząt na żony. Zdarzało się, że dziewczynki porywano, gdy na przykład, wracając ze szkoły, czekały na przystanku na autobus. To najczęściej bogaci Kirgizi lub Uzbecy zamawiają sobie dziewczęta, by w zaciszu swych domów przemienić je w nałożnice, a potem w niewolnice. Bywa też tak, że to rodziny niepełnoletnich dogadują się co do przyszłości swoich dzieci. Takie śluby to po prostu transakcje biznesowe. Z tym zjawiskiem też wiąże się inny problem – wielożeństwo. W kirgiskim parlamencie pojawili się nawet deputowani, którzy wnioskowali o jego legalizację.
Islam wraca do Azji Środkowej, choć poradzieckie reżimy bronią się przed nim. Saudowie, ale przede wszystkim Turcy, finansują budowę meczetów, medres oraz stypendia dla wyznawców Allaha. Na razie nie jest to islam radykalny i być może nigdy taki się nie stanie. Gdy pytam Mawlena, który określa siebie jako dobrego muzułmanina, czemu ani razu się nie modlił, choć spędziliśmy razem trzy dni, odpowiada, że jemu wystarczy, jak pomodli się raz dziennie w domu.
– Wiesz, u nas jest taki bardziej demokratyczny islam – mówi, śmiejąc się i pokazując kilka srebrnych zębów.
Oficjalnie ponad 80 proc. mieszkańców kraju to muzułmanie, ale większość stosunek do religii ma podobny jak Mawlen. Kirgistan jest najbardziej liberalnym z państw powstałych po upadku ZSRS w Azji Środkowej. Istnieje tu wiele partii, a wybory przebiegają spokojnie.
Nie należy jednak na ten kraj patrzeć przez europejskie okulary. Z naszej perspektywy rewolucje w 2005 i w 2010 roku to były demokratyczne zrywy podobne do tych na Ukrainie. Na miejscu słyszy się inne interpretacje. Raczej to były bunty, które jednego postkomunistę zamieniły na drugiego. Często padają stwierdzenia, że za buntami stały gangi narkotykowe walczące o wpływy. Także krwawe starcia Kirgizów z Uzbekami miałyby mieć w tle narkobiznes. Prezydent Atambajew zrywa relacje z Zachodem. Kirgizja wchodzi w skład Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej konstruowanej przez Władimira Putina, Amerykanie musieli opuścić bazę niedaleko Biszkeku, a kilka miesięcy temu Kirgistan zerwał współpracę z amerykańskimi organizacjami pomocowymi. Więzi z Rosją są silne – jedna trzecia PKB Kirgizji to pieniądze wysyłane z Rosji przez gastarbeiterów. Atambajew każe kirgiskiemu parlamentowi przyjmować to samo restrykcyjne prawo, jakie panuje w Rosji.
Kirgiskie elity są skorumpowane i zepsute. Zarobione pieniądze trwonią nad położonym na północy kraju jeziorem Issyk-kul, którego piaszczyste wybrzeże to raj dla szemranych biznesmenów, dziwek i dilerów narkotykowych. Te elity nie tworzą żadnych wartości, dla których Kirgizi mieliby żyć. Tym samym powstaje wolne miejsce. Pytanie, czy zapewni je radykalny islam czy jakaś dyktatura. Społeczeństwo powoli ma dość kolejnych kacyków, którzy nie rozwiązują problemów kraju. Kirgizi mogą w końcu się zniechęcić do eksperymentów z demokracją.
Mawlen: – Chciałbym, żeby był jeden chan, który rządzi przez 25 lat, a nie to, co teraz.
Autor jest redaktorem naczelnym „Nowej Europy Wschodniej". Wiosną w wydawnictwie Czarne ukaże się jego książka (współautorką jest Małgorzata Nocuń) „Armenia. Karawany śmierci"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
tel. 800 12 01 95