Śledząc wydarzenia związane z terytorialnymi roszczeniami Chin trzeba, siłą rzeczy, ćwiczyć pamięć. Co chwila pojawiają się nowe nazwy archipelagów, pojedynczych atoli czy raf, o które toczą się dyplomatyczno-inżynieryjne spory. Technologia ma znaczenie, gdy Chiny wchodzą na dany teren ze sprzętem do tworzenia sztucznych wysp, dyplomaci z kolei mogą czekać na kolejne bezsenne noce spędzane na obmyślaniu planu kontrataku. Ponieważ morze Południowochińskie, na którym dzieje się całe to zamieszanie, należy do kilku państw regionu, każda z wysp ma co najmniej 5 lub 6 nazw. Przed laty, gdy Japonia spierała się z Rosją, wystarczyło pamiętać jedną nazwę: Kuryle. Chętni mogli co najwyżej studiować listę większych wysp archipelagu i powtarzać dziwnie brzmiące nazwy jak mantrę: Iturup, Habomai, Szykotan czy Kunaszyr.

Wiele hałasu

Po konflikcie z Rosją były kłótnie o wyspy z Koreą, Tajwanem i wreszcie z Chinami. Szczególnie te ostatnie rozwijają się w niesamowicie szybkim tempie. Do sporu o archipelag o japońskiej nazwie Senkaku (dla Chińczyków Diaoyu, dla Tajwańczyków Diaoyutai) w ciągu minionych 12 miesięcy doszły równie enigmatycznie brzmiące wyspy Spratly czy Paracele. W ich przypadku poza angielskimi nazwami trzeba było być przygotowanym na ewentualne żonglowanie wersjami chińskimi, wietnamskimi, filipińskimi, a także malezyjskimi. Na terenie tych pierwszych zwanych Truong Sa (dla Wietnamu) lub Nansha (dla Chin) Pekin zlecał budowanie sztucznych wysp pod nowe bazy wojskowe m.in. na rafach Fiery Cross (albo odpowiednio Da Chu Thap / Yongshu), Mischief (Da Vanh Khan / Meiji) czy atolu Half Moon (chiński Banyue i filipiński Hasa Hasa). Na drugich (Hoang Sa / Xisha) z kolei trzeba było pamiętać o wyspie Woody (Phu Lam / Yongxing) z najmniejszym chińskim miastem o statusie prefektury (Sansha).

Dziś do chińsko-wietnamsko-filipińsko-japońskiego zamieszania dochodzi także Malezja. Tamtejszy dziennik Borneo Post poinformował z początkiem miesiąca o kolejnym naruszeniu malezyjskich wód terytorialnych przez chińskie jednostki. Wydarzenie miało miejsce przy południowych atolach Luconia przez Malezyjczyków zwanych Beting Patinggi Ali (a przez Chińczyków rozumianych jako Nankang Ansha). Chiński okręt straży przybrzeżnej tym razem nie tylko przepływał przez nie swoją strefę, ale z premedytacją stał na kotwicy w odległości 84 mil morskich od wybrzeży malezyjskiej prowincji Sarawak na wyspie Borneo. Dla kraju było to ewidentne naruszenie wyłącznej strefy ekonomicznej, dla Pekinu jedynie operowanie na południowych krańcach strefy wpływów na spornym morzu, zwanej w skrócie linią dziewięciu kresek. Geograficzny twór nakreślony przed blisko 70 laty przez Chińczyków uzurpuje sobie prawo do blisko 90 proc. powierzchni morza Południowochińskiego i ostentacyjnie narusza interesy państw sąsiednich oraz międzynarodowe prawo.

Malezyjski rozdział

Choć zachodnie media skrupulatnie informowały o chińskich incydentach wobec Wietnamu i Filipin, to także dla Malezji nie jest to pierwszy przypadek naruszenia przestrzeni morskiej. Rząd z Kuala Lumpur od lat uchodził za wytrawnego gracza, który dokładał wszelkich starań, by nie denerwować większego sąsiada i jednocześnie dbać o własne interesy. Po ostatnich wypadkach z chińskim prezydentem zamierza rozmawiać premier Malezji, Najib Razak, a jeden z ministrów z jego kancelarii informował przez ostatnie dni o rozwoju wydarzeń na swoim Facebooku oraz w rozmowie z Wall Street Journal. Tym razem kraj gra w otwarte karty nie chcąc zatajać żadnego szczegóły z prowadzonych w sprawie spornego morza negocjacji.

Być może to właśnie będzie sposób na rozwiązanie problemów z Chinami na przyszłość. Pełna transparencja nie pozostawi wątpliwości co do nakładających się interesów i stworzy warunki, w których każdy będzie mógł się szybko rozeznać o układzie sił. Wobec Pekinu trudno wyobrazić sobie skutecznego zewnętrznego mediatora, dlatego warto przyglądać się rozwojowi sytuacji z udziałem Malezji.