Premier Yingluck Shinawatra zdecydowała o przeprowadzeniu w niedzielę wyborów parlamentarnych nawet mimo obiekcji protestującej od tygodni opozycji. Na determinację szefowej rządu, która sama oddała głos już wcześnie rano, wpłynęły zapewne wyniki sondaży wskazujące, że jej partia może liczyć na przekonujące zwycięstwo.
Problem w tym, że równie nieustępliwi są przywódcy opozycji, którzy uważają, że rząd dąży do wyborów tylko po to, by ich uciszyć albo wyeliminować z życia politycznego. Suthep Thaugsuban, przywódca protestujących, ogłosił, że wybory w sytuacji stanu wyjątkowego i tak nie mogą być uczciwe, więc ich organizowanie „jest jedynie stratą czasu i pieniędzy".
Ostatecznie skoordynowana akcja opozycji polegająca na blokowaniu komisji wyborczych zmusiła władze do przerwania wyborów w wielu okręgach. Według Supachai Somcharoena, przewodniczącego Krajowej Komisji Wyborczej, skutecznie uniemożliwiono oddanie głosu w 11 proc. komisji wyborczych. Z kolei opozycja twierdzi, że głosu nie mogło oddać 6 mln uprawnionych do głosowania. Blokada okazała się szczególnie skuteczna w dziewięciu prowincjach na południu kraju, gdzie ruch protestu jest szczególnie silny.
Zagraniczni dziennikarze donosili z Bangkoku, że opozycjoniści organizowali swoją akcję jeszcze nocą poprzedzającą termin głosowania. W wielu miejscach zorganizowane bojówki już o świcie okrążyły punkty wyborcze. Zbudowano wokół nich barykady, a strzegący ich uzbrojeni bojówkarze nie dopuszczali do lokali pojawiających się mieszkańców ani urzędników przywożących dokumenty i karty do głosowania. Bez przeszkód wypuszczali natomiast członków komisji wyborczych, którzy nie mogli już jednak powrócić do swoich obowiązków.
Zmobilizowana i wzmocniona oddziałami specjalnymi policja była w stanie jedynie rozdzielać przeciwników (żółtych) i zwolenników rządu (czerwonych), próbując zapobiec wybuchowi walk między nimi. W kilku miejscach nie udało się jednak powstrzymać bijatyk, w których sporadycznie padały nawet strzały z broni palnej.
Były to jednak przypadki sporadyczne. Jak powiedział agencji Reutersa szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego Paradorn Pattanatabutr, tylko w jednym miejscu doszło do incydentu, który pociągnął ofiary w ludziach (od wybuchu ładunku wybuchowego zginęło trzech żołnierzy usiłujących odblokować punkt wyborczy). Swobodę działania antyrządowych demonstrantów na znacznych obszarach kraju ograniczał stan wyjątkowy obowiązujący już od kilku dni.
W niedzielę punktów wyborczych w całym kraju pilnowało ponad 130 tys. funkcjonariuszy, z tego ok. 12 tys. w samym Bangkoku. Ich obecność zapobiegła starciom, jednak nie doprowadziła do odblokowania zajętych lokali wyborczych. Dowódcy policji woleli uniknąć konfrontacji siłowej, która mogła doprowadzić do rozlewu krwi i dać demonstrującym kolejne argumenty o represyjności władzy.
Rozwiązanie zaistniałej sytuacji będzie niezwykle trudne. Yingluck Shinawatra zapowiada powtórzenie wyborów 23 lutego w okręgach, w których nie dopuszczono do ich przeprowadzenia. Nie wiadomo przy tym, jak można by złamać opór demonstrantów, którzy zapowiadają, że nie ustąpią i jeśli będzie trzeba, powtórzą swoją akcję jeszcze raz. O ile w stolicy pod ochroną sił bezpieczeństwa powtórne wybory mogą się powieść, o tyle na południu Tajlandii jest to mało prawdopodobne, nawet w perspektywie kilku miesięcy.
Problem polega na tym, że stojąca za protestami Partia Demokratyczna wbrew swej nazwie nie jest w ogóle zainteresowana wyborami (których nie wygrała od dwóch dekad). Jej przywódcy uważają, że skorumpowane stronnictwo „czerwonych", którym podobno z emigracji kieruje obalony w 2006 r. były premier (i brat obecnej szefowej rządu) Thaksin Shinawatra, nie pozwoli na demokratyczną zmianę rządu. Zamiast wyborów proponują więc oddanie władzy w ręce „rad ludowych". Wyłonionych oczywiście przez siebie.