W ostatnich tygodniach Kim Dzong Un trafił do światowych mediów za sprawą dwóch informacji. Pierwsza pokazała go jako krwawego dyktatora, który pod bzdurnym pretekstem wysłał przed posłuszny sobie sąd, a potem przed pluton egzekucyjny swoją byłą dziewczynę Hyon Song Wol. Po takim newsie władze w Pjongjangu potrzebowały bardziej pozytywnego sygnału. W zeszłym tygodniu dostarczył go nieoceniony Dennis Rodman, który znów wybrał się z wizytą do Korei Północnej.
Gwiazdor koszykówki z NBA odwiedził Pjongjang już drugi raz (wcześniej był tam w lutym). Tym razem przyleciał na osobiste zaproszenie Kim Dzong Una, który nazywa go „swoim prawdziwym przyjacielem”. Rodman odwdzięczył się oczywiście tym samym, nazywając koreańskiego satrapę „przyjacielem na całe życie”. Przy okazji zdradził, że Kimowi urodziła się właśnie córka i oświadczył, że być może zostanie... trenerem reprezentacji koszykarskiej Korei Północnej.
Początkowo domyślano się, że Rodman rozpoczyna coś w rodzaju „dyplomacji koszykarskiej”, mającej ocieplić relacje Korei ze światem (tak jak kiedyś „dyplomacja pingpongowa” otworzyła na świat Chiny). Okazało się jednak, że to raczej ekstrawagancki pomysł sławnego sportowca, który, jak sam twierdzi, rozmawia z młodym Kimem „o sporcie i o pokoju”, ale odmówił wstawienia się za Kennethem Bae, uwięzionym w Korei Północnej amerykańskim misjonarzem. Być może pomysł podróży podsunął irlandzki bukmacher Paddy Power, który sponsoruje wojaże Rodmana dla reklamy.
Koreańczycy z Północy nigdy nie cierpieli na nadmiar przyjaciół. Nawet z Chińczykami, którzy uratowali ich przed całkowitą klęską w 1953 r., miewali zatargi, które kończyły się zamykaniem granicy. Do dzisiaj swoje ambasady w KRLD utrzymują zaledwie 24 państwa (także Polska), a wizyty zagranicznych polityków należą do rzadkości. To dlatego każdy oficjalny gość reżimu fetowany jest z wielką atencją.
Jak każdy totalitarny reżim, także władze z Pjongjangu same organizują sobie krąg przyjaciół. To tzw. grupy studiów nad ideami dżucze (stworzony na bazie komunizmu i konfucjanizmu konglomerat ideologiczny założyciela dynastii Kim Ir Sena). Najaktywniejsi – jak np. Hiszpan Alejandro Cao de Benos albo Brytyjczyk Dermot Hudson – przedstawiani są jako wybitni reprezentanci zachodnich społeczeństw budujący więzi z KRLD. Problem polega na tym, że to zwykle mało komu znani skrajni lewacy.
Właśnie dlatego najcenniejszą zdobyczą Kim Dzong Una są ludzie, którzy być może nie studiują gorliwie nauk jego dziadka, ale są za to powszechnie znani. Tacy jak Dennis Rodman (Kim, który od czasów nauki w szkole średniej w Szwajcarii uwielbia koszykówkę, wcześniej bezskutecznie próbował już zaprosić Michaela Jordana). W styczniu tego roku wielkie zainteresowanie wzbudziła „prywatna” wizyta w Korei Północnej prezesa Google’a. Dokładnie nie wiadomo, po co Eric Schmidt pojechał do Pjongjangu. Być może chodziło o szukanie okazji inwestycyjnej na informatycznej pustyni, jaką wciąż pozostaje reżim Kimów, a być może celem miało być po prostu ożywienie zamrożonych po północnokoreańskich próbach jądrowych i rakietowych relacji z USA.
Nieco mniej znanym „przyjacielem” Pjongjangu jest Jimmy Dushku – zaledwie 25-letni, ale majętny i ekstrawagancki przedsiębiorca z Teksasu. Właściwie nikt nie wie, dlaczego jest jedynym Amerykaninem, którego konto na Twitterze śledzi oficjalny adres Korei Północnej @uriminzok. Podobno jest to konto zawiadywane na polecenie samego północnokoreańskiego wodza.
Jeśli to rzeczywiście Kim koresponduje z Dushku, to być może jego sympatię wzbudza niekonwencjonalny (i odpowiadający jego własnym młodzieńczym fantazjom) charakter Teksańczyka, który uważa się za największego fana grupy Coldplay, lubi szaleć supersamochodami i chciałby zagrać w kolejnym filmie „Szybcy i wściekli”. Na razie nie wiadomo, by wybierał się do Pjongjangu, ale kto wie, czy kiedyś nie chciałby skorzystać z zaproszenia „uriminzok”.
Chyba że zniechęcą go głosy krytyki ze strony wielu Amerykanów uważających, że bratanie się z dyktatorem, jakie demonstruje Dennis Rodman, tylko niepotrzebnie uwiarygodnia komunistyczny reżim.