Gdy informacja o otwarciu biura talibanu w połowie ubiegłego tygodnia obiegła świat, prezydent Afganistanu Hamid Karzaj nazywając talibów „braćmi" twierdził, że ma nadzieję, iż rozmowy przeniosą się wkrótce z Kataru do Afganistanu. Zapowiadał też, że natychmiast na mediacje udadzą się przestawicie afgańskiego rządu. Gdy jednak okazało się, że rozmowy w Katarze prowadzić będą także Amerykanie, Karzaj oświadczył, że Kabul je bojkotuje.
Po kolejnych kilkunastu godzinach afgański prezydent znów zmienił zdanie. Jego rzecznik poinformował, że rząd w Kabulu przyłączy się do rozmów, ale stawia warunki: chce usunięcia z biura talibów w Katarze ich flagi i tablicy z nazwą. Chce też oficjalnego listu o poparciu od USA. Hamid Karzaj zmienił stanowisko po rozmowie telefonicznej z sekretarzem stanu Johnem Kerrym. Rzecznik Karzaja obwieścił jednak, że prezydent oczekuje, iż otrzyma od rządu USA na piśmie obietnice złożone przez Kerry'ego.
Talibowie dość szybko warunki częściowo spełnili. Tablicę, której użyli podczas ceremonii otwarcia z napisem „Biuro polityczne Islamskiego Emiratu Afganistanu" (taką nazwę nosiło państwo talibów do obalenia ich reżimu w 2001 r.) zmieniono na „Biuro polityczne talibów". Flaga wprawdzie nie zniknęła, ale maszt został zmieniony na niższy i sztandaru nie widać z ulicy. Rzecznik talibów Szahin Suhail oświadczył jednak, że na razie rozmów z wysłannikami Karzaja nie będzie. W pierwszej kolejności prowadzone będą z przedstawicielami Waszyngtonu, by – jak zapowiedział Suhail - „mówić o sprawach dotyczących ich i nas, ponieważ realizacja tych spraw jest tylko w rękach Amerykanów". Dopiero potem talibowie mają zamiar mediować z przedstawicielami Afganistanu, ale nie wyłącznie z Wysoką Radą Pokoju powołaną przez prezydenta, a ze wszystkimi grupami afgańskimi.
I ten ostatni punkt sprawia, że mediacje znów wiszą na włosku, choć wiele wskazuje, że właśnie za takim rozwiązaniem opowiada się także Waszyngton. - Ostatecznie, to Afgańczycy muszą za sobą współpracować – przyznał Benjamin J. Rhodes, zastępca doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego amerykańskiego prezydenta dodając, że Amerykanie mają „własne problemy" do omówienia z talibami.
Chodzi przede wszystkim o uwolnienie starszego szeregowego Bowe'a Bergdahla, który zaginął w czerwcu 2009 r. w prowincji Paktika. Trzy lata temu, gdy talibowie po raz pierwszy próbowali rozmów z Amerykanami, w zamian za Bergdahla domagali się uwolnienia pięciu swoich towarzyszy przetrzymywanych w Guantanamo.Wówczas mediacje zablokował Karzaj ostro krytykując Waszyngton za „ingerowanie w proces pokojowy, którym powinni zajmować się wyłącznie Afgańczycy". Teraz sprawa mogłaby się potoczyć podobnie, ale talibowie niespodziewanie ogłosili, że gotowi są uwolnić Bergdahla „w geście pojednania".
Choć od początku amerykańskiej interwencji w Afganistanie w 2001 r. oficjalnie trwa tam wojna z talibami, w ostatnich miesiącach niemal wszystkie partie polityczne próbowały się z nimi dogadać. - Najgorzej wychodzi to prezydentowi, bo talibowie dotąd nie uznawali go za partnera do rozmowy – mówił w rozmowie z „Rz" Hafizullah Gardesh z afgańskiego oddziału Instytutu Badań nad Wojną i Pokojem. Talibowie wiele razy powtarzali, że Hamid Karzaj to „marionetka Zachodu". Jednocześnie – co podkreśla wielu analityków – pozycję prezydenta osłabia dodatkowo fakt, iż w przyszłym roku w Afganistanie odbędą się wybory, w których Karzaj startować nie może i wiele zapowiada, że zniknie ze sceny politycznej.
Konkurencją dla negocjacji prowadzonych przez prezydenta mogą być rozmowy, jakie z talibami zaczęła w marcu afgańska opozycja. W skład utworzonej dwa miesiące temu koalicji weszły 22 ugrupowania, m.in. byli kandydaci na prezydenta dr Abdullah Abdullah i Ali Ahmed Dżalali, przywódca afgańskich Uzbeków Rashid Dostum oraz lider mniejszości hazarskiej Mohammed Mohakik. Sprzyja im ponoć nawet były tadżycki wiceprezydent Ahmed Zia Masud, brat legendarnego przywódcy Sojuszu Północnego, zamordowanego w 2001 r. Szaha Masuda.
Twarzą negocjacji prowadzonych przez tę organizację jest syn bohatera wojny z Sowietami, były senator Hamid Gailani. - Gdy nie było ambasady talibów w Katarze, każdy mógł twierdzić, że rozmawia z talibami i rzeczywiście większość partii to robiła. Poza ugrupowaniami afgańskimi z rozmowy prowadziło około 30 państw. Teraz mułła Omar powiedział jednoznacznie, że za negocjacje odpowiedzialni są wyłącznie jego wysłannicy w Doha – mówił „Rz" były członek rządu talibów mułła Wahid Możda.
Kim są talibowie w katarskim biurze? Wiadomo, że jest ich tam około dwudziestu i do Doha przyjechali wraz z rodzinami. Na ich czele stoi Mohamad Tajeb Agha, uważany za jednego z najbliższych przyjaciół mułły Omara. Jego zastępcą jest Mawlawi Szaabuddin Delawar, były ambasador talibów w Arabii Saudyjskiej. Wiadomo, że Omara reprezentuje także Tadżyk Kari Din Mohamad Hanif, który był ministrem planowania w rządzie talibów oraz były zastępca szefa dyplomacji Szir Mohamad Abbas Stanakzai. To właśnie oni jeździli na międzynarodowe konferencje na temat przyszłości Afganistanu organizowane w Japonii, Francji i Niemczech, a ostatnio w Iranie.
Wiadomo, że na miejscu przebywa także słynny były więzień Guantanamo, niegdyś rzecznik rządu talibów mułła Abdual Salam Zaif. Po tym, jak został oczyszczony z wszystkich zarzutów, a jego nazwisko zniknęło z listy ONZ objętych zakazem podróży członków reżimu, przeniósł się do Kataru wraz z rodziną.
- Zaczepiłem parę słysząc, że ich dzieci mówią w pasztu – opowiadał BBC afgański dyplomata o spotkaniu przedstawicieli talibów w jednym z centrów handlowych w Doha. - [Talib – red.] Odmówił podania informacji na swój temat. Kiedy go zapytałem: „czy jesteś od nich?" zaczerwienił się i po prostu odszedł – mówił dyplomata.
Wiadomo, że talibowie rozważali otwarcie biura także w Turcji i Arabii Saudyjskiej, ponieważ kraje te uważane są za bardziej wpływowe w świecie arabskim niż Katar i mają bliższe stosunki z Kabulem. Wybór mułły Omara padł jednak na Katar, gdyż – jak mówił „Rz" jeden z ministrów w rządzie talibów - „kraj ten nigdy nie miał nic wspólnego z tzw. wojną z terroryzmem ani nie jest uważany za bliskiego sojusznika Stanów Zjednoczonych".
Zwany arabskim Kissingerem emir Kataru Hamad ibn Chalifa Al Sani, przygotowujący swego syna do przejęcia tronu, mediował m.in. w sprawie sudańskiego Darfuru, między frakcjami palestyńskimi, wspiera siły prodemokratyczne w Libii i Syrii. To podobno również właśnie on zabiegał o otwarcie biura talibów w jego kraju.