Nad wodami i lądem, jak żagiel skrzydlaty/Bezszelestnym i cichym ścigałam go lotem/Wreszcie tu go dopadłam, skrytego mordercę" – brzmi fragment „Eumenid" Ajschylosa. Wątpliwe, by klasyk był inspiracją dla amerykańskiej administracji, generałów US Army czy wywiadowców CIA w Langley. A jednak tworzy zaskakująco trafną metaforę nowej technologii precyzyjnej eliminacji wrogów USA, której rozwój i coraz szersze zastosowania dowodzą, że Amerykanie uznali ją za najskuteczniejszą, wręcz strategiczną broń w walce z globalnym terroryzmem.
Samoloty bezzałogowe, czyli tzw. drony, zabiły w ciągu ostatniej dekady co najmniej kilka tysięcy ludzi, których Ameryka uznała za terrorystów, w tym kilkunastu przywódców Al-Kaidy. – Są niewidzialne dla radarów, w porównaniu z klasycznymi jednostkami powietrznymi niemal bezszelestne, potrafią nisko latać, długo pozostawać w powietrzu, tropiąc cele i uderzyć w miejscu, w którym nikt się tego nie spodziewa – wskazuje dr Jan Bury, arabista, wykładowca na Wydziale Prawa i Administracji UKSW, b. główny analityk ds. bliskowschodnich i bezpieczeństwa w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.
– Nie przypadkiem talibowie mówią już o nich: „czarne anioły" – mówi Tomasz Otłowski, ekspert w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego Fundacji Pułaskiego, b. ekspert i analityk wywiadu w administracji państwowej RP. – Dron to dziś cichy, precyzyjny zabójca.
Dekapitacja radykałów
Nazywane są różnie: bezzałogowy aparat latający (Unmanned Aerial Vehicle), bezzałogowy statek latający (Unmanned Aerial System), ale najczęściej po prostu dron. Jego definicja jest prosta, jak proste było to urządzenie jeszcze kilkanaście lat temu – „pilotowany jest zdalnie lub – zaprogramowany – wykonuje lot autonomicznie". Kiedy powstawały pierwsze bezzałogowce, miały charakter czysto pomocniczy. Już w czasie I wojny światowej służyły jako latające cele do szkolenia lotników.
Później ze względu na swoje specyficzne cechy, obrastały w coraz nowocześniejszą optykę i elektronikę i zaczęły robić karierę: cywilną – jako narzędzia badań naukowych (m.in. pomiary warstwy ozonowej, tworzenie map, monitoring obszarów podbiegunowych czy liczenie fok), ale przede wszystkim wojskową – jako niezwykle skuteczne narzędzia obserwacji.
Ale drony przestały być tylko oczami wywiadu. I odkąd pierwsze pociski rakietowe pojawiły się w zaczepach bezzałogowców, szybko się okazało, że to cyfrowy młot na terrorystów. Ot, choćby taki RQ-1 Predator, jeden z bardziej znanych i najliczniejszych w siłach powietrznych US dronów – powstał z myślą o misjach zwiadowczych, ale dziś coraz częściej przenosi parę kierowanych rakiet AGM-114 Hellfire (powietrze-ziemia), dzięki którym może niszczyć cele naziemne pociski powietrze-powietrze (dron może też nieść pociski przeciwpancerne, a także bomby).
Jak chwalą się Amerykanie, elektronika, w którą jest wyposażony Predator, jest w stanie nawet z odległości pięciu tys. metrów odczytać tablice rejestracyjne aut, a dzięki podczerwieni wypatrzy terrorystę z papierosem Marlboro w ustach z sześciu tys. metrów. Co więcej, wypatrywać może naprawdę długo – Predator może pozostawać w powietrzu nieprzerwanie 30 godzin. A nie jest to przecież dron najbardziej zaawansowany technologicznie spośród obecnie produkowanych, nie mówiąc już o prototypach.
– Potrzeba matką wynalazków – wskazuje filozoficznie Tomasz Otłowski. I przypomina, że pierwsze odnotowane użycie dronów w roli broni ofensywnej miało miejsce już w 2004 r. w Jemenie, gdy rakiety odpalone z dronów dosięgły kilku terrorystów Al-Kaidy, w tym Abu Aliego al-Harithiego, organizatora ataku na amerykański niszczyciel USS „Cole" w 2002 roku. – Od tamtej pory USA używa dronów już na skalę masową, głównie na pograniczu pakistańsko-afgańskim, Jemenie, Somalii, Sudanie, ostatnio w Libii. Możliwe, że są aktywne np. w Syrii.
Jan Bury podkreśla ekonomiczny i logistyczny aspekt używania dronów. – Wysyłając je na misję, unika się drogiego przerzucania sprzętu i żołnierzy oraz strat w ludziach i wyposażeniu – wylicza ekspert z UKSW. – Drony bez problemu radzą sobie w trudnych warunkach atmosferycznych, swobodnie operują w nocy. Na dodatek dronami można sterować z ogromnych odległości, choćby z drugiego krańca świata.
Bury wskazuje, że nawet prasa amerykańska pisała, że ci, którzy ostatecznie namierzają pociski dronów i „naciskają spust", przyjeżdżają do pracy samochodami bądź rowerami, zamieniają garnitury na kombinezony lotnicze, wchodzą do czegoś w rodzaju kabin samolotowych i „pilotują". – Mówi się, że w Langley jest całe skrzydło z takimi kabinami – mówi Bury.
Tomasz Otłowski przeanalizował antyterrorystyczną aktywność samolotów bezzałogowych. W jednej ze swoich publikacji, „Drony w wojnie z islamistami – stan obecny i perspektywy", pisze wprost, że podstawowym zadaniem operacji z użyciem dronów jest „fizyczna eliminacja celu osobowego o dużym znaczeniu strategicznym, czyli lidera politycznego lub militarnego średniego lub wyższego szczebla, dowódcy polowego albo osoby o szczególnej wiedzy czy umiejętnościach, niezbędnych dla którejś z grup islamistycznych". – Intencją tego typu działań jest więc dążenie do swoistej „dekapitacji" struktur islamskich radykałów – dodaje Otłowski.
Polityczny zabójca
Ekspert Fundacji Pułaskiego wskazuje na dane ujawnione przez „The Long War Journal", z których wynika, że od 2004 r. tylko w Pakistanie Amerykanie przeprowadzili ok. 300 takich akcji. W wyniku ostrzału z dronów zabitych zostało 2300 terrorystów z Al-Kaidy i jej sojuszniczych ugrupowań, a także struktur afgańskich i pakistańskich talibów, którzy według USA odpowiadali za planowanie i prowadzenie operacji terrorystycznych.
W Jemenie było 39 takich akcji – zginęło 240 terrorystów. Wśród nich kilkunastu liderów, m. in. Abu Khabab al-Masri, szef programu Al-Kaidy ds. broni masowego rażenia, Abu Wafa al-Saudi, główny logistyk Al-Kaidy, Khalid Habib, dowódca Armii Cieni, elitarnej paramilitarnej formacji Al-Kaidy, walczącej w Pakistanie i Afganistanie, Abu Dżihad al-Masri, szef rady wywiadowczej Al-Kaidy, Baitullah Mehsud, pierwszy przywódca ruchu pakistańskich talibów, Mansur al-Shami, jeden z głównych ideologów i religijnych liderów Al-Kaidy), Samir Khan, wydawca internetowego magazynu Al-Kaidy „Inspire" oraz przede wszystkim Abu Yahya al-Libi, w obecnym kierownictwie Al-Kaidy człowiek nr 2, którego zabiła rakieta wystrzelona z drona, w czerwcu br. w północno-zachodnim Pakistanie.
Otłowski stawia wprawdzie w swoich analizach pytanie, na ile skuteczne są operacje prowadzone przy pomocy dronów (wiele „wyeliminowanych celów" nie zostało jednoznacznie potwierdzonych), dostrzega jednak zalety tej formy walki z terroryzmem. I podkreśla jej elastyczność. – Korzystanie z dronów, w przeciwieństwie do klasycznych samo- lotów czy śmigłowców uderzeniowych, w znacznie większym stopniu gwarantuje, że potencjalny atak nie skończy się jakąś hekatombą. Pilot myśliwca czy bombowca ma na decyzję ułamki sekund, zdalny pilot drona ma czas i możliwość oceny sytuacji i bieżącej analizy oraz weryfikacji danych dotyczących celu. Potwierdzają to zresztą statystyki, a znam afgańsko-pakistańskie, że odsetek „niechcianych" ofiar jest naprawdę niewielki.
Otłowski podkreśla jeszcze jeden, obok „selektywnej skuteczności", aspekt walki za pomocą dronów. – To efekt psychologiczny – mówi ekspert. – Drony budzą strach do tego stopnia, że nawet odważni afgańscy talibowie przestali zimować w górach Pakistanu, odkąd zaczęły się tam operacje z udziałem dronów.
I dodaje, że Amerykanie dzięki dronom zyskali niezwykle skuteczny, strategiczny oręż do walki z terroryzmem. – A najlepszym tego potwierdzeniem jest to, że za rządów prezydenta Baracka Obamy liczba zatwierdzonych ataków dronów, w porównaniu do jego poprzednika, znacznie wzrosła – mówi Otłowski.
Jan Bury jest znacznie bardziej krytyczny: – Często mówi się o „selektywnym ataku", o „chirurgicznej precyzji", tymczasem trzeba sobie uświadomić, że nawet rakieta z drona wybuchając razi w promieniu 100-150 m i zabija też osoby postronne – dzieci, starców, kobiety. Ataki dronów, niestety, bardzo często przyczyniają się do śmierci osób niewinnych. To działanie pozaprawne, bo odbywa się bez wyroku sądu. To po prostu wykonywanie wyroków śmierci. Można powiedzieć – zabójstw politycznych.
Badacz z UKSW wskazuje na przypadek Anwara al-Alwakiego, który zginął w ataku drona. Według USA był kaznodzieją Al-Kaidy, czyli elementem wrogim Ameryce. – To z pochodzenia Arab, ale przecież obywatel USA – wskazuje Bury. – To znaczy, że Amerykanie zlikwidowali bez wyroku sądu obywatela własnego kraju.
Drony niewątpliwie nie są jeszcze doskonałe. Jak wskazuje Jan Bury, zdarzały się przypadki, gdy odpowiednio przygotowani talibowie na ekranach telewizorów łapali obraz tego, co namierzają samoloty bezzałogowe. – Zdarzały się też sytuacje, w których dron się „zbuntował" na skutek jakiegoś błędu w systemie i na wszelki wypadek Amerykanie musieli zestrzeliwać własny sprzęt. Głośno było też o przechwyconym przez Irańczyków nowoczesnym bezzałogowcu RQ-170, którego system udało im się zhakować, prawdopodobnie przy pomocy Rosjan lub Chińczyków. Dzięki temu Iran może budować teraz własnego drona.
Stosowanie nowej technologii „eliminacji" terrorystów na masową skalę budzi jednak coraz więcej kontrowersji natury etycznej i prawnej. A przede wszystkim prowadzi do poważnych implikacji politycznych i społecznych na Bliskim Wschodzie.
Dron odbiera suwerenność
Niezrażeni krytyką Amerykanie dali niedawno dowód, że nie zamierzają zmieniać swojej strategii. Amerykańskie bezzałogowe samoloty pojawiły się nad Libią, tropiąc ekstremistów islamskich, których USA obciążają odpowiedzialnością za zamordowanie ambasadora Christophera Stevensa. Intencja była jasna – sam Barack Obama zapowiedział wówczas, że „nie ma wątpliwości, że sprawiedliwość będzie wymierzona".
Tymczasem pojawienie się dronów nad Benghazi wywołało o wiele większą wściekłość rebeliantów niż eskadra amerykańskich myśliwców. Libijczycy przez wiele godzin ostrzeliwali niebo przy pomocy artylerii przeciwlotniczej w poszukiwaniu „czarnych aniołów", choć musieli wiedzieć, że to bezcelowe. Skąd ta irracjonalna reakcja?
Jan Bury wskazuje, że ataki dronów budzą często większą wściekłość w świecie islamu, niż najbardziej szydercze karykatury Mahometa. – One niezwykle antagonizują rządy tych państw i ich społeczeństwa – mówi badacz z UKSW. – Drony operują przecież w krajach, z którymi USA nie są formalnie w stanie wojny. Są przypadkowe, niewinne ofiary. Na dodatek śmierć przychodzi nie wiadomo skąd, po drugiej stronie nie ma wroga-człowieka, na którym, w ramach tradycji kultury islamskiej, można by się zemścić. To wszystko budzi straszną frustrację. I jeszcze większą nienawiść do USA, co wydaje się prowadzić do wniosku, że strategia walki z terroryzmem przy pomocy dronów jest przeciwskuteczna, bo na miejsce jednego zabitego natychmiast jest trzech zastępców żądnych odwetu i amerykańskiej krwi.
Bury uważa, że operacje z dronami to raczej PR, za którym stoi wielki, amerykański biznes militarny. – To sposób na budowanie i wzmacnianie mitu o technologiczno-militarnej sile USA. Podobnie jak rozdmuchany jest mit terroryzmu. Ameryka przecież w Syrii wspiera bojówki Al-Kaidy, bo tam akurat taki ma interes. A w Afganistanie USA nie potrafią sobie poradzić ze słabo uzbrojonymi, żyjącymi w trudnych warunkach talibami, choć próbują od 11 lat – mówi.
– W sensie stricte wojskowym, zastosowanie dronów ma wielka przyszłość – mówi natomiast Tomasz Otłowski. – Ale rzeczywiście działania Amerykanów, nawet w krajach, gdzie operacje z użyciem dronów odbywają się za wiedzą ich rządów, spotykają się z coraz silniejszą krytyką. Bo jednak jest tak, że jedno duże i silne państwo rości sobie prawo do przeprowadzania operacji wojskowych na suwerennym terytorium innego państwa.
Praktyka amerykańskiej walki z terroryzmem, niezależnie od intencji, kwestionuje tę suwerenność. Dlaczego Amerykanom wolno? Otłowski: – Bo są Amerykanami. Gdyby jakiś inny kraj pozwolił sobie na takie operacje, społeczność międzynarodowa by tego nie wybaczyła. Taka jest geopolityczna rzeczywistość.
Tymczasem prof. Ronald Arkin z politechniki stanu Georgia, specjalista w dziedzinie symulacji komputerowych z udziałem dronów, w rozmowie z „GW" wytłumaczył niedawno wprost, jak kwestie etyczne widzi amerykański rząd: – W świetle koncepcji wojny sprawiedliwej i konwencji genewskiej zabicie cywilów nie stanowi zbrodni wojennej ze względu na zasadę podwójnego skutku, znaną jeszcze z czasów średniowiecza. Usprawiedliwia ona zabijanie niewalczących, pod warunkiem że jest to działanie niezamierzone, choć możliwe do przewidzenia jako skutek uprawnionych moralnie działań wojskowych – powiedział.
Arkin uważa, że wojna, która zawsze przynosi ofiary także cywilne, może być bardziej humanitarna właśnie dzięki technologii. – Jestem przekonany, że uda się wyeliminować część czynników negatywnie wpływających na zachowanie żołnierzy: złość, strach, frustrację, zamknięcie poznawcze mogące wywoływać zjawisko samorealizującej się przepowiedni i wprowadzić mechanizm ściślejszego przestrzegania praw wojny – wskazuje profesor. I dodaje, że zamiast zasady „Najpierw strzelaj, potem pytaj" – autonomiczne systemy będą kierowały się mniej agresywną strategią zgodnie z zasadą: „Nie czyń niepotrzebnie krzywdy". – Nie zrobimy tego, odtwarzając w robocie cały ludzki proces wnioskowania moralnego, ale możemy pokusić się o zapisanie w nim zasad zawartych w międzynarodowym prawie humanitarnym. Roboty staną się etyczne, gdy zostaną wyposażone w oprogramowanie zmuszające je do przestrzegania praw wojny.
Nowe eskadry
Tyle amerykański pesymistyczny optymista. Tymczasem antyterrorystyczna aktywność amerykańskich dronów rodzi jednak i inne pytanie: czy walka z islamskimi bojownikami przy pomocy bezzałogowców to nie jest po prostu dogodny poligon dla technologii, która w niedługiej przyszłości zdominuje współczesne pola walki? I czy drony nie są zwiastunem rzeczywistości, jaką znamy jedynie z filmów s-f? Takiej, w której cyberwojny prowadzić się będzie całkiem zza biurka, dzięki uzbrojonym po zęby automatom? Pytanie nie jest od rzeczy. Przesłanką choćby dane dotyczące rozwoju dronów w armii amerykańskiej. Cena za ich utrzymanie w ciągu dziesięciu lat wzrosła ponad dziesięciokrotnie – z 284 milionów dolarów do 3,3 mld dolarów. Nic dziwnego – jak wyliczył kongres USA, obecnie co trzecia latająca maszyna to dron. Nie wszystkie oczywiście mają charakter bojowy, ale odsetek tych ostatnich stale i lawinowo wzrasta. I będzie ich więcej. I jeszcze nowocześniejszych.
Jeszcze w tym roku dziewiczy lot ma odbyć superdron Notrhrop-Grumman X-47B (koszt projektu dotyczący dwóch prototypów to niemal 636 mln dolarów), który już bardziej przypomina latający talerz, niż samolot. Maszyna będzie startować z lotniskowców, będzie niewidzialna dla radarów, a jej zasięg nie będzie ograniczony, bo superdron będzie mógł tankować w powietrzu. 12-metrowy X-47B z niemal 19-metrową rozpiętością skrzydeł ma latać z prędkością poddźwiękową na wysokości do 12 km. Do służby ma wejść już za 6 lat.
Superdron Grumman to jednak nie wszystko – przyszłością amerykańskich sił lotniczych ma być też testowany już naddźwiękowy Falcon HTV2, który mógłby zastępować rakiety balistyczne z konwencjonalnym ładunkiem.
Na polu dronów szykuje się zresztą już wyścig międzynarodowy, bo Amerykanom pozazdrościły i inne armie.
W Europie (projekt konstruktorów francuskich, hiszpańskich, włoskich i szwedzkich) trwa praca nad dronem nEUROn w technologii stealth, Koreańczycy budują KUS-X, Niemcy testują RQ-4 Eurohawka dla Luftwaffe, Brytyjczycy zaś drona „Taranis", także niewykrywalnego przez radary.
A powietrze to przecież nie jedyny żywioł, który w przyszłości kontrolować mają drony. USA już dysponują dronami podwodnymi Sea Fox, do wykrywania min, które operowały w Zatoce Perskiej.