Okręty z USA i Filipin rozpoczęły wczoraj wspólne manewry na wodach graniczących z basenem Morza Południowochińskiego, gdzie coraz agresywniej poczynają sobie Chińczycy. W 11-dniowych ćwiczeniach biorą udział m.in. dwa najnowocześniejsze amerykańskie niszczyciele rakietowe.
W przyszłym miesiącu Amerykanie planują manewry z Wietnamem. Dawne urazy poszły na bok. Komunistyczne władze uznały, że tylko USA mogą być przeciwwagą dla coraz potężniejszych Chin ostrzących sobie zęby na terytoria, do których pretensje zgłasza Wietnam.
Gaz i ropa
Napięcie na Morzu Południowochińskim dawno nie było tak wysokie. Władze Filipin twierdzą, że chińskie okręty próbowały w marcu staranować ich jednostkę prowadzącą badania geologiczne w pobliżu spornych wysepek Spratly. Innym razem Chińczycy mieli otworzyć ogień do filipińskiego kutra.
Prezydent Benigno Aguino zaapelował do USA o pomoc w powstrzymaniu chińskiej agresji. Amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton pojechała do Manili, gdzie przypomniała, że USA mają podpisany z Filipinami traktat i są zobowiązane do obrony tego kraju.
Zaognił się też spór między Chinami i Wietnamem. Według władz w Hanoi w maju załogi chińskich kutrów poprzecinały kable na wietnamskim statku geologicznym prowadzącym badania na spornych obszarach. 13 czerwca Wietnam odpowiedział manewrami z użyciem ostrej amunicji. „Z wszystkich sporów terytorialnych spór Wietnamu z Chinami najłatwiej może się przerodzić w wojnę" – ostrzega w piśmie „Diplomat" ekspert Carnegie Endowment Minxin Pei. Widząc, że sytuacja wymyka się spod kontroli, Pekin i Hanoi ogłosiły w niedzielę, że zrobią wszystko, by uniknąć wojny.
W spory terytorialne w regionie zaangażowane są Chiny, Brunei, Malezja, Filipiny, Wietnam i Tajwan. Aż cztery kraje roszczą sobie prawo do wysepek Spratly, które, podobnie jak okoliczne wody terytorialne, mogą skrywać bogate złoża gazu i ropy. Spory dotyczą też wysepek Paracel, Pratas i raf Macclesfield Bank. Zdaniem analityków Pekin uznał za cel strategiczny zapewnienie sobie kontroli nad całym terytorium.
– Chińczycy uważają, że cały basen Morza Południowochińskiego należy do nich. Historycznie nie mają do tego żadnych podstaw. Jako dowód na odwieczną kontrolę nad tymi terenami przedstawiają np. znaleziony gdzieś kawałek chińskiej porcelany. To śmieszne – mówi „Rz" prof. Bruce Jacobs, ekspert ds. Chin z australijskiego Monash University.
Od incydentu do wojny
Z opublikowanego właśnie raportu australijskiego Lowy Institute for International Policy wynika, że prawdopodobieństwo wojny w regionie jest wysokie. „Wraz ze wzrostem liczby incydentów rośnie prawdopodobieństwo, że któryś z nich zamieni się w zbrojną konfrontację, dyplomatyczny kryzys lub konflikt" – ostrzegają eksperci prestiżowego think tanku.
– Na razie nie spodziewam się wojny. Ale im silniejsze będą Chiny, tym agresywniej będą wysuwać żądania. Jeśli ktoś myśli, że ekspansja nie leży w chińskiej naturze, to jest w błędzie. Wiemy z historii, jak się kończyło niedocenianie ambicji terytorialnych niektórych krajów – mówi prof. Jacobs. Zdaniem ekspertów symbolem rosnących ambicji Chin jest ich pierwszy lotniskowiec, który lada dzień wyruszy w dziewiczą podróż.
Amerykanie bardzo poważnie traktują zagrożenie. W poniedziałek amerykański Senat jednogłośnie potępił stosowanie siły przez chińskie statki na Morzu Południowochińskim i wezwał do pokojowego rozwiązania konfliktu na drodze wielostronnych negocjacji. – Coraz więcej krajów nad Morzem Południowochińskim wyraża poważne zaniepokojenie próbami zastraszania ze strony Chin – mówił senator Jim Webb, szef senackiej podkomisji ds. Azji Wschodniej i Pacyfiku.
Chiny: to Amerykanie
Przedstawiciele chińskich władz podkreślają, że chcą rozstrzygać spory, ale na drodze dwustronnych negocjacji.
– Negocjacje dwustronne nie mają sensu, bo prawo do spornych terenów rości sobie po kilka krajów. Chiny nie chcą jednak negocjować z paroma graczami naraz, bo to osłabia ich pozycję – mówi prof. Jacobs.
Zdaniem chińskich ekspertów to Ameryce zależy na zwiększaniu napięcia w regionie. – USA doprowadzają do wzrostu napięcia nie na tyle, aby doszło do wojny, ale wystarczająco, aby poproszono je o mediację. W ten sposób rozdają karty w regionie – mówi Ye Hailin z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych cytowany przez „China Daily".