Rz: MFW prognozuje, że w perspektywie dwóch lat wartość światowych inwestycji w kapitał trwały w stosunku do PKB przekroczy 25 proc. Ten inwestycyjny boom jest przede wszystkim udziałem tzw. rynków wschodzących. Czy faktycznie możemy powiedzieć, że stanowią one nowy napęd światowej gospodarki?

Mark Otty:

Zdecydowanie tak. Gdy rozmawiamy z naszymi klientami i innymi uczestnikami rynków – a jesteśmy obecni w około 140 krajach, co daje nam szerokie spojrzenie na zachodzące na świecie procesy – wyraźnie widać, że jeśli chodzi o inwestycje coraz większy nacisk kładą oni na rynki wschodzące. Ma to wiele przyczyn. Przykładowo, spośród miliarda mieszkańców Afryki, 2/3 ma mniej niż 23 lata. Bardzo podobnie jest w Indiach czy Ameryce Łacińskiej. Taka struktura demograficzna jest bardzo atrakcyjna dla producentów dóbr konsumpcyjnych, spółek z sektorów telekomunikacyjnego, rolnego, wydobywczego. Gdy się to połączy z tempem wzrostu wschodzących gospodarek nietrudno zrozumieć, dlaczego można chcieć tam inwestować.

Atrakcyjność rynków wschodzących zwiększają chyba także kłopoty zachodnich gospodarek?

Szczególnie z europejskiej perspektywy. Istnieje wiele obaw co do najbliższej przyszłości Europy, związanych z poziomem zadłużenia państw i jego następstwami, zmianami regulacyjnymi i kosztami dostosowania się do nich, brakiem elastyczności rynku pracy itd. Nasi klienci nie kryją zaniepokojenia, jak to wszystko będzie się rozwijało. Niewielu z nich wierzy, że Grecji uda się uniknąć restrukturyzacji zadłużenia.

Wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych (FDI) na świecie – czyli najbardziej stabilnego źródła kapitału - jest wciąż o około 25 proc. mniejsza, niż przed kryzysem. Czy istnieje ryzyko, że inwestycyjny boom na rynkach wschodzących opiera się na chwiejnych fundamentach?

Jeśli chodzi o źródła kapitału, wydaje się że boom ma solidne podstawy. Spółki, które go napędzają, mają większe zapasy niewykorzystanej gotówki, niż przed kryzysem. Tak jest szczególnie na Zachodzie. Ale ciekawe jest też to, że coraz więcej jest inwestycji spółek z jednego rynku wschodzącego na innym takim rynku. Przykładem jest Afryka, gdzie inwestują firmy z Ameryki Południowej, Indii, Chin, Rosji i Bliskiego Wschodu.

Firmy z krajów rozwijających się, zwłaszcza z Chin, inwestują nie tylko w Afryce, ale też coraz więcej na Zachodzie, co budzi tam poważny niepokój. Podobnie jest w Polsce. Czy te obawy są uzasadnione?

Należy zadać sobie pytanie, jaka jest alternatywa? W wielu krajach intencje Chińczyków są kwestionowane, ale prawda jest taka, że światowe rynki potrzebują tych inwestycji. Wystarczy spojrzeć, jaką rolę Chiny jako dostawca kapitału odgrywały w Europie w ostatnich 18 miesiącach. Gdyby nie to, sytuacja w strefie euro przypuszczalnie byłaby gorsza. Według mnie, rynki wschodzące stanowią motor ożywienia gospodarczego, więc należy znaleźć sposoby, aby z nimi współpracować. Bez takiej współpracy zachodnie społeczeństwa nie są w stanie rozwiązać problemu nadmiernego zadłużenia, w jakie popadły wydając więcej, niż zarabiają.

Co do tego, że rynki wschodzące są napędem światowej gospodarki, wszyscy się dziś zgadzają. Ale mimo to, koniunktura na tamtejszych giełdach wciąż wydaje się w dużym stopniu zależna od nastrojów na zachodnich rynkach. Czy to nie jest paradoksalne?

Jest. Ale czy inwestorzy postępują w takich przypadkach rozsądnie? Uważam, że nie. Wynika to z faktu, że akcje z rynków wschodzących zaliczane są do aktywów ryzykownych, podczas gdy w wielu przypadkach większe ryzyko wiąże się dziś z inwestowaniem na rynkach dojrzałych. Ale wydaje mi się, że powoli ten obraz rynków wschodzących się zmienia. Przecież jednym z czynników, który należy brać pod uwagę, oceniając ryzyko związane z inwestycjami w danym kraju, jest tempo i trwałość wzrostu gospodarczego.

Jak ocenia pan perspektywy polskiej gospodarki? W ostatnich latach byliśmy wprawdzie na tle pogrążonej w recesji Europy „zieloną wyspą", ale dziś rozwijamy się wolniej, niż większość gospodarek wschodzących.

Trzeba pamiętać, że Polska jest krajem gospodarczo silnie powiązanym z Europą, a w tym kontekście tempo jej rozwoju, które będzie wynosiło pewnie około 3-4 proc., jest bardzo zadowalające. Porównywanie Polski do Chin czy Indii, które rozwijają się w tempie bliskim 10 proc. nie ma praktycznie sensu, bo są to zupełnie inne gospodarki. Uważam, że macie prawo być dumni ze swoich osiągnięć, np. z bazy produkcyjnej. To ona przyczynia się teraz istotnie do rozwoju gospodarki. Przykładowo w Wielkiej Brytanii baza produkcyjna - jako istotny motor wzrostu -  wyraźnie się w ostatnich dekadach zmniejszyła i obecnie odczuwany jest jej dotkliwy brak.

Czyli Polska wciąż ma szansę być atrakcyjnym miejscem dla zagranicznych inwestorów?

Dla inwestorów liczą się przede wszystkim odpowiednio wykwalifikowana siła robocza, sprzyjające otoczenie regulacyjne, atrakcyjny system podatkowy i dobrej jakości infrastruktura. Polska wciąż może na tych polach konkurować z innymi krajami.

Czy przynależność do UE nam w tym trochę nie przeszkadza? Bruksela np. niechętnie patrzy na kraje, które kuszą inwestorów niskimi podatkami.

Jest to pewne wyzwanie. Ale nawet unijne przepisy dają krajom członkowskim pewne pole manewru, pozwalające na reagowanie na potrzeby inwestorów.

Wspomniał Pan wcześniej, że przedsiębiorcy nie wierzą, aby Grecji udało się uniknąć restrukturyzacji zadłużenia. Jakie jest pańskie zdanie?

Wydaje mi się, że Grecja będzie musiała zdecydować się na ogłoszenie niewypłacalności lub restrukturyzację zadłużenia. Nie wiem, czy tak to zostanie określone, ale ostatecznie problem sprowadza się do tego czy Ateny będą w stanie spłacić w pełni swoje długi. W historii trudno znaleźć przykłady państw, które były w stanie osiągnąć takie tempo wzrostu gospodarczego, które pozwoliłoby wyjść z pułapki zadłużenia, w jakiej znalazły się niektóre państwa strefy euro.

Czy liderzy strefy euro powinni się starać tej restrukturyzacji zapobiec, czy może powinno im zależeć, aby doszło do niej możliwie szybko?

Często się zastanawiam, czy z perspektywy strefy euro lepiej jest szybko łyknąć gorzką pigułkę i mieć to za sobą, czy też odwlekanie tego momentu, co najwyraźniej jest strategią Brukseli, ma jakiś uzasadnienie. Wydaje mi się jednak, że panująca obecnie w Europie niepewność jest tak kosztowna, że byłoby lepiej położyć jej kres.

A jak Pan ocenia kondycję europejskiej gospodarki? Ożywienie jest już ugruntowane?

Wydaje mi się, że perspektywy wzrostu europejskiej gospodarki wciąż dają powody do obaw. Oczywiście sytuacja różni się z kraju na kraj. Niemcy mogą sobie pozwolić na optymizm, bo dużo eksportują na rynki wschodzące. Ale większość krajów musi się jeszcze w pełni zmierzyć z następstwami cięcia deficytów budżetowych. Przez ostatnie dwadzieścia a nawet trzydzieści lat w całej Europie rządy przyczyniały się do wzrostu gospodarczego, czyli co roku zwiększały wydatki. A w tym roku wydatki te będą mniejsze, niż w ubiegłym, a w przyszłym jeszcze mniejsze, niż w tym. Ponadto, przez te ostatnie trzy dekady gwałtownie narastało zadłużenie sektora prywatnego. Konsumenci wydawali więcej, niż zarabiali. Tego stanu nie dało się utrzymać i teraz gospodarstwa domowe próbują uzdrowić swoje finanse. To wszystko będzie ciążyło na koniunkturze w Europie.

CV

Mark Otty jest związany z Ernst & Young od początku swojej kariery zawodowej. Zaczynał jako praktykant w dziale audytu, aby kolejno zajmować się finansami korporacyjnymi  i sprawami podatkowymi.  W 2008 r. awansował na stanowisko partnera zarządzającego firmy  w regionie EMEIA (Europa, Bliski Wschód, Indie, Afryka).