Korespondencja z Tajpej
Władze Tajwanu przez przypadek dowiedziały się, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) w wewnętrznych dokumentach zaczęła używać sformułowania „chińska prowincja Tajwan". Natychmiast wystosowały zdecydowany protest. – To całkowicie niedopuszczalne. Jesteśmy suwerennym krajem, który nie był nigdy prowincją Chin. Nasz rząd będzie zawsze zdecydowanie bronił suwerenności – powiedział „Rz" rzecznik MSZ James Czi Ping Czang.
Wyspa zdrowia
Nazwanie Tajwanu chińską prowincją przez urzędników Światowej Organizacji Zdrowia to ostrzeżenie, że kraj może tracić poparcie społeczności międzynarodowej w sporze z Chinami. To jednak także obraza. Wyspa, która nie ma nawet co marzyć o członkostwie w WHO, może się bowiem poszczycić jednym z najlepszych systemów opieki zdrowotnej na świecie. Równać się z nim nie mogą nie tylko Chiny, gdzie opieka medyczna jest na katastrofalnie niskim poziomie, ale nawet wiele państw zachodnich. W 2000 roku Tajwan znalazł się na drugim miejscu w rankingu systemów opieki zdrowotnej miesięcznika „The Economist". Przegrał tylko ze Szwecją.
– Mamy nowoczesny sprzęt, świetnie wyszkolony personel, pacjenci nie czekają w kolejkach. Obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne ma 99 procent mieszkańców i obejmuje ono także medycynę tradycyjną.Trudno więc nas traktować jako prowincję Chin – argumentuje w rozmowie z „Rz" pani wiceminister zdrowia Mei Ling Hsiao. Na dodatek opieka zdrowotna jest na wysokim poziomie, mimo że kraj wydaje na nią zaledwie 6 procent swojego PKB (większość państw rozwiniętych dwa razy więcej).
Komunistyczne Chiny, które przeżywają rozkwit gospodarczy, mają problem z zapewnieniem nawet podstawowej opieki medycznej swoim mieszkańcom. – Do lekarza trudno się dostać, na dodatek większość kosztów ponosi pacjent – mówi „Rz" Clifford Coonan, korespondent irlandzkich mediów w Pekinie. Władze pracują nad wielką reformą systemu, ale na jej pierwsze efekty trzeba będzie poczekać do 2020 roku.Mimo imponujących osiągnięć Tajwan nie może się doprosić nawet o status obserwatora w WHO. Wszystko rozbija się o stanowczy sprzeciw władz w Pekinie, które uznają wyspę za zbuntowaną prowincję i blokują jej zabiegi o wejście do międzynarodowych organizacji.
Zaciekły spór trwa od 1949 roku, kiedy po wojnie domowej Chiny podzieliły się na rządzoną przez komunistów Chińską Republikę Ludową i Tajwan, który oficjalnie nazwał się Republiką Chińską. Władze wyspy uważają, że to one powinny sprawować legalną władzę nad całym chińskim terytorium. Ale w 1971 roku miejsce Tajwanu w ONZ oddano komunistycznym Chinom. Od tamtej pory, wraz ze wzrostem chińskiej potęgi, liczba krajów, które oficjalnie uznają Tajwan, zmalała do 23. Są to już tylko niewielkie państewka, głównie wyspy na Pacyfiku, które nie muszą się martwić sankcjami ze strony Pekinu.
Fałszywa nazwa
Władze w Tajpej desperacko walczą o zwiększenie swojej obecności na arenie międzynarodowej. Aby uniknąć całkowitego bojkotu ze strony Chin, zdecydowały się pójść na kompromis i na takich forach, jak Międzynarodowa Organizacja Handlu (WTO), czy na imprezach sportowych ich kraj występuje pod nazwą Chińskie Tajpej. – Niech mi ktoś pokaże na mapie, gdzie leży takie państwo – śmieje się 22-letni Tom, student z Tajwanu, który jak wielu mieszkańców wyspy przybrał amerykańskie imię. Jego zdaniem pokrętna nazwa umożliwia jednak wielu krajom uznającym Chiny utrzymywanie stosunków także z jego krajem. Zadowolone są także władze w Pekinie, bo użycie w nazwie określenia „chińskie" sugeruje, że to one sprawują legalną władzę nad wyspą.
Do tej pory sformułowania Chińskie Tajpej używano także w dokumentach WHO. Dlatego władze Tajwanu są poważnie zaniepokojone odstępstwem od tej zasady. – Nazwanie nas prowincją Chin może być sygnałem ostrzegawczym, że WHO i inne organizacje ulegają presji ze strony Chin. To, że określenie pojawia się w dokumentach na użytek wewnętrzny, wcale nie umniejsza wagi problemu, bo nie daje nam szansy przeciwstawienia się tej tendencji – tłumaczy tajwański dyplomata Philip Cann Jeu Wang.