1.
Rodzi się na południowo-wschodnim krańcu Półwyspu Arabskiego, właściwie odradza w nowej formie po latach życia w zjednoczonym Jemenie. Separatystyczny Ruch Południowy działa półjawnie. Mniej więcej wiadomo, kto do niego należy, wiadomo, kto z wpływowych ludzi go popiera. Ale spotkania przywódców odbywają się w tajemnicy. W niedostępnych górach. Albo w osadach na pustyni.
Zasady konspiracji obowiązują też dziennikarzy, którzy chcą się spotkać z liderami Ruchu Południowego. Narzucił mi je pewien ważny człowiek z Adenu, drugiego co do wielkości miasta Jemenu i najważniejszego portu. Pozostanie anonimowy. Można ujawnić, że pochodzi z wpływowej adeńskiej rodziny, ma wiele kontaktów, jest umiarkowanym zwolennikiem samodzielności Południa (nie lubi nazwy „Jemen”) i zdecydowanym przeciwnikiem „okupantów z Sany”, czyli stolicy zjednoczonego Jemenu. Pomógł mi znaleźć przewodnika, Ahmeda, dobrze wykształconego 50-latka, odważnego, jako tako znającego angielski. I nawiązać kontakt z człowiekiem numer dwa w Ruchu Południowym, szejkiem Tarikiem Naserem Fadhlim, synem sułtana z czasów brytyjskiego protektoratu.
Szejk Fadhli to pan i władca Zindżibaru, stolicy prowincji Abjan, do której z Adenu jest ledwie 50 kilometrów. Ale pokonanie tej drogi jest dla obcokrajowca bardzo trudne. Prowincja Abjan to zamknięta strefa bezpieczeństwa, w której władzą dzielą się separatyści, przywódcy plemienni, tacy jak Fadhli, oraz al Kaida. Dostępu do prowincji strzegą wojska rządowe i służba bezpieczeństwa. Ludzie z Sany.
2.
Czułem się trochę jak w tandetnym filmie szpiegowskim. „Ważny człowiek z Adenu” uważał, że jego skromne zagracone biuro w ruchliwej portowej dzielnicy, niedaleko skweru z pomnikiem brytyjskiej królowej Wiktorii, jest pod ciągłą obserwacją. Z biura najpierw wyszedł Ahmed i pognał do samochodu. „Ważny człowiek” stanął w drzwiach i ręką ukrytą za plecami dawał mi znaki. Można! – pokazał wreszcie i pobiegłem do samochodu, 30-letniego nissana. Nie ruszył jednak z piskiem opon. W ogóle nie ruszył, trzeba go było pchać. Zanim opuściliśmy z Ahmedem Aden i skierowaliśmy się na północny wschód, w bocznej niewyasfaltowanej uliczce zmieniliśmy nissana na trochę młodszą toyotę, też bez pasów bezpieczeństwa, z rozbitymi szybami i rozsypanymi liśćmi narkotyzującego katu pod nogami kierowcy.
Pierwsze posterunki na drodze biegnącej wzdłuż kamienistego wybrzeża Zatoki Adeńskiej minęliśmy bez przeszkód. Utknęliśmy na granicy prowincji Abjan, pod łukiem wzniesionym nad drogą i zwieńczonym portretem prezydenta Alego Abdullaha Saleha. To ostatnie miejsce, gdzie bez wątpienia sięga władza przywódcy rządzącego od ponad trzech dekad w Sanie. Tak jak nakazał przewodnik, milczałem i udawałem miejscowego, ale nierozmownego. Oficer służb specjalnych nie dał się nabrać. Druga próba, innym samochodem, skończyła się podobnie.
Ulica w Adenie / fpm FDeM RV Getty Images
Następnego dnia, zadecydował Ahmed, przedostaniemy się do Abjanu, omijając posterunki, pustynnymi drogami znanymi miejscowym. Rozpoczęło się przygotowanie operacji. Szejk Fadhli w rozmowie telefonicznej obiecał, że przyśle po nas swoich ludzi. Wkrótce zadzwonił do mnie mężczyzna, który przedstawił się jako tłumacz szejka. Ahmed był mocno zaskoczony – skąd tłumacz ma mój numer telefonu? Nazajutrz rano tłumacz znowu zadzwonił i oświadczył, że przyjedzie po mnie do hotelu w Adenie. Miałem czekać z przewodnikiem.
Po kilku godzinach przed hotel zajechali samochodem terenowym dwaj mężczyźni i powiedzieli, że mają mnie zabrać do szejka. Tylko mnie. – Przewodnik musi zostać – stwierdzili stanowczo. Żaden z nich – ani siwy, ogolony i ubrany z europejska kierowca, ani siedzący obok niego brodacz w arabskiej szacie, nie był wyczekiwanym tłumaczem, w ogóle nie mówili po angielsku. Mogłem się z nimi porozumieć tylko dzięki Ahmedowi, a jego nie chcieli zabrać.
Na początku mi to nie przeszkadzało, już się pakowałem na tylne siedzenie. Przed hotelem w Adenie nic nie wyglądało groźnie, wiał ciepły wiatr od zatoki, jeździły mikrobusy, a po drugiej stronie ulicy grupy mężczyzn siedziały przy plastikowych stolikach przed skromną restauracją dla miejscowych. Poza tym jak zrezygnować z takiej szansy? – ze spotkania z szejkiem Fadhlim, wykiwania policji i służb specjalnych. Jak można zrezygnować ze świetnego materiału na tekst?
Ahmed powiedział: – Nie! Czy nie słyszałem o porwaniach w Jemenie?
O uprowadzonych turystach, dyplomatach, pracownikach zagranicznych firm naftowych, za których żądano wysokich okupów, o zamordowanej zaraz po porwaniu wolontariuszce z Korei czy niemieckiej rodzinie, po której ślad zaginął kilka miesięcy wcześniej.
Wdał się w rozmowę z siwym kierowcą. Po każdej odpowiedzi nabierał coraz większych podejrzeń. I stawał się coraz bardziej nerwowy. A mnie zaczęły dręczyć wątpliwości. Czy Ahmed nie przesadza? A jeżeli ma rację, to czy warto ryzykować? Kto to doceni, że dotrę do Zindżibaru? Ile razy w przeszłości zadawałem sobie to pytanie – czy dla reportażu gdzieś z końca świata warto zrobić jeszcze jeden krok, przekroczyć kolejną granicę, ominąć kolejny posterunek, pokonać kolejne wzgórze, kolejny zakręt. Zapędzić się w jeszcze dalsze nieznane miejsce w towarzystwie nieznanych ludzi. Ludzi, którzy nie wiadomo dlaczego mieliby mi pomagać, razem ze mną ryzykować, a nie ograbić, zostawić w samych skarpetkach, bez pieniędzy, laptopa, aparatu fotograficznego, telefonów komórkowych. Bez rzeczy, które są warte więcej, niż rocznie przypada na przeciętną miejscową rodzinę.
Widząc, że się waham, Ahmed chwycił się kolejnego argumentu. Niech mnie przekona Ajman Mohamed Naser, szef miejscowej gazety „Attarik”, którego poznałem dzień wcześniej.
– Sam nie może pan jechać. W ogóle pan nie może – krzyczał Ajman w słuchawkę telefonu. – To może być al Kaida! Przewodnik ich nie zna, a zna tu wielu. To chyba nie są ludzie szejka. Jest pan świetnym kandydatem na zakładnika. Albo trupa.
Nie wsiadłem. Wciąż nie wiem, czy słusznie.
3.
Obcokrajowcy pytają w Jemenie o al Kaidę. Nic dziwnego. Tu się od czterech lat świetnie rozwija, przygarniając wypuszczonych z Guantanamo bojowników czy terrorystów oraz uciekinierów z więzień w Jemenie i sąsiedniej Arabii Saudyjskiej. Organizowała zamachy na zachodnie ambasady i na samolot lecący w Boże Narodzenie z Amsterdamu do Detroit. Nosi nazwę al Kaida Półwyspu Arabskiego i działa przede wszystkim na południu Jemenu, wśród separatystów. A może czasem i z nimi. Znana jest tylko jedna wypowiedź jej dowódcy Nasera al Wuhajsziego, z której wynika, że al Kaida jest za oderwaniem Południa od Sany i „popiera walkę z prześladowaniami”. Zazwyczaj al Kaida nie jest za dzieleniem krajów, jej celem jest wielki kalifat, jedno islamskie państwo bez dzisiejszych granic. Powiedział o tym wyraźnie rok temu, odcinając się od secesjonistów w Jemenie, przywódca afgańskiej al Kaidy Mustafa Abu al Jazid zabity niedawno przez amerykański samolot bezzałogowy w Pakistanie.
– Separatyści z Południa należą do osi zła – uważa premier Jemenu Ali Mudżawar. Jego zdaniem tworzą ją z al Kaidą i rebeliantami szyickimi z północnego zachodu, z którymi ostatnio rząd w Sanie zawarł kruche porozumienie pokojowe.
Al Kaida Półwyspu Arabskiego głosi, że ma wielkie plany nie tylko wobec Jemenu, kraju biednego i peryferyjnego, ale i bogatych państw półwyspu – Arabii Saudyjskiej, Omanu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Z jej powodu Amerykanie zaczęli patrzeć na Jemen jak na nowy Afganistan. A ich sojusznik, prezydent Saleh, dwoi się i troi, by dowieść, że sam sobie poradzi z zagrożeniem. Wysyła lotnictwo do ataków na konwoje i kryjówki al Kaidy, uruchamia swoich agentów. I prosi Zachód o wsparcie finansowe. Za nic w świecie nie chce dopuścić do interwencji amerykańskiej. Gdyby do niej doszło, jeszcze większa część Jemeńczyków obróciłaby się przeciwko niemu.
To poważna groźba. Nawet młody bibliotekarz pracujący w instytucji amerykańskiej w Sanie powiedział mi, że bardziej boi się Amerykanów niż al Kaidy. – Mi tego nie mówił – stwierdził z żalem jego szef, Amerykanin Stephen Steinbeiser.
W Adenie co wieczór chodziłem do palarni fajek wodnych mieszczącej się w dużym namiocie między hotelem a brzegiem zatoki. Zamawiałem sziszę z tytoniem o smaku jabłkowym. I o nic nie pytałem.
– Szczerze mówiąc, to ja popieram al Kaidę. Ona podniosła nas, Arabów, z kolan, wydobyła z bagna upodlenia, dała nam poczucie siły – nieoczekiwanie zaczął do mnie mówić dobrą angielszczyzną starszy elegancki mężczyzna. Jak się później okazało, Jordańczyk, inżynier z międzynarodowej firmy z centralą w Szkocji, który przyjeżdża regularnie do miejscowej fabryki prowadzić szkolenia: – Arabska krew była wcześniej nic nie warta, co zawdzięczamy naszym przywódcom, którzy przymilali się Amerykanom, Brytyjczykom albo komunistom z Moskwy. A teraz widać, ile znaczy ta arabska krew. Każdy arabski zamachowiec-samobójca wstrząsa waszą cywilizacją. I tak myśli wielu Arabów, w tym Jemeńczyków – podkreślił, przyglądając mi się z ironicznym uśmiechem. Zaraz potwierdzili to pozostali palacze, Jemeńczycy, i dobroduszny pan o ciemnej skórze roznoszący rozżarzony węgiel do fajek. Zaczęli wychwalać zamachowców z 11 września 2001 roku, którzy uderzyli w serce Ameryki. Twarze im promieniały.
– No, oczywiście słabą stroną al Kaidy jest to, że morduje cywilów. Ale bez jej zamachów Arabowie czuliby się coraz gorzej. A tak czujemy się jeszcze bardziej zjednoczeni, Arabowie z różnych krajów, Jordańczycy, Saudyjczycy, Jemeńczycy, Libańczycy – mówił jordański inżynier. – Najlepiej jest oczywiście, jak się atakuje żołnierzy wroga, tak jak było właśnie tu, w Adenie.
Miał na myśli zamach na amerykański okręt USS „Cole”, do którego doszło w październiku 2000 roku, rok przed atakiem al Kaidy na Amerykę. – To było wspaniałe – mówił Jordańczyk. Miejsce zamachu w porcie adeńskim pokazują obcokrajowcom młodzi Jemeńczycy. Pokazują je z dumą.
4.
Gdy dwaj mężczyźni odjechali sprzed hotelu swoim samochodem terenowym, zadzwoniłem do tłumacza. Powiedział, że jednak sam po mnie przyjedzie, nie dodając, dlaczego wcześniej tego nie zrobił, jak obiecał, lecz przysłał dwóch niemówiących po angielsku ludzi. I przyjechał samochodem terenowym z kilkoma mężczyznami w okularach przeciwsłonecznych. Podobne warunki: mam jechać sam, przewodnik musi zostać. Będziemy się przedzierać przez bezdroża, ale może nas gdzieś dopaść oddział sił bezpieczeństwa, a przewodnik jest znanym separatystą, więc narobi nam kłopotów.
Tłumaczenie mnie nie przekonało. Przecież szejk też jest teraz separatystą (rok temu nie był, wspierał prezydenta Saleha), jego ludzie chyba również. Zaproponowałem, by tłumacz, który rzeczywiście dobrze mówił po angielsku (skończył studia w Chicago i nawet wiedział, że jest tam liczna Polonia), pomógł mi porozmawiać z szejkiem przez telefon.
I nagle się okazało, że człowiek, który miał być tłumaczem rozmów na żywo, nie jest godzien, by tłumaczyć przez telefon. – Przyślę kogoś innego do tłumaczenia telefonicznego – odparł nieoczekiwanie. I odjechał ze swoimi ludźmi.
Po godzinie zjawił się ten rzekomo lepszy tłumacz. Był dużo młodszy, i nie mówił lepiej. Zażyczył sobie, byśmy znaleźli telefon stacjonarny, bo mój komórkowy może być na podsłuchu. Przeprowadziłem ostatecznie rozmowę z szejkiem przez telefon stacjonarny w pokoju hotelowym dzięki młodszemu tłumaczowi. Nie wiem, co by się stało, gdybym wsiadł do któregoś z samochodów, które z niejasnych powodów po mnie przyjechały. Redaktor gazety „Attarik” powiedział, że wyglądało to bardzo podejrzanie, jak próba porwania. – Ryzyko było wielkie – dodał.
Mój przewodnik Ahmed w samochodzie wciąż słuchał tej samej kasety ze starego magnetofonu. Miejscowy artysta śpiewał smutną piosenkę, czasem zawodząc, czasem recytując. Potem się dowiedziałem, że to pieśń o oczekiwaniu. Artysta ciągle czeka, rano czeka, w południe czeka, i wieczorem też. Nie wiem, na kogo czy na co. Ale to pasuje do mojej historii. Do oczekiwania na ludzi szejka. Na odpowiedź z urzędów, do których się zwracałem w Sanie. Pasuje do Jemenu.
5.
Wśród elit Adenu beneficjenci czasów promoskiewskiej Jemeńskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, która istniała przez dwie dekady do 1990 roku, są nadal zauważalni. Przekonałem się o tym, wsiadając do samolotu lecącego z Sany do Adenu. Usłyszałem język rosyjski, choć wśród pasażerów nie widziałem Rosjan, było oprócz mnie tylko dwoje nie-Arabów – małżeństwo brytyjskich emerytów. Przez telefon rozmawiał jeden z wielu, jak się później okazało, wpływowych adeńczyków wykształconych w Związku Radzieckim. Skończył studia medyczne w Leningradzie, ma 53 lata i zajmuje wysokie stanowisko w jednej z niewielu sprawnie funkcjonujących państwowych instytucji w Adenie. Państwowych, czyli utrzymywanych przez Sanę.
Był ubrany z europejska i, co najdziwniejsze, pod wpływem alkoholu. W hotelach zachodnich sieci nie podaje się tu nawet piwa, w Sanie można się legalnie napić w popularnym wśród obcokrajowców Russian Club, a w Adenie w klubie marynarza pełnym typów spod ciemnej gwiazdy i somalijskich prostytutek (nie byłem, ale słyszałem).
Lekarz po leningradzkiej uczelni z zainteresowaniem przyglądał się stewardesom na pokładzie samolotu, jedynym Jemenkom, którym wolno odsłaniać włosy. Jego żona, też po studiach w Leningradzie, nosi jak prawie wszystkie Jemenki chustę i nikab szczelnie zasłaniający twarz. – To dobrze chroni przed słońcem – zażartował. A najbardziej przed niechętnymi spojrzeniami sąsiadów.
– Separatystów więcej dzieli, niż łączy. To zadziwiająca mieszanina. Z jednej strony sfrustrowani dawni socjaliści, w tym moi dawni koledzy, z drugiej ci, którym socjaliści odebrali władzę, przywódcy plemienni marzący o życiu jak przed wiekami, a do tego jeszcze sympatycy al Kaidy, a może i sama al Kaida. Separatyści nie mają prawdziwego przywódcy. W Adenie nie są bardzo silni, ale na prowincji tak. W Adenie większość jest jednak za zjednoczonym Jemenem, i nie mówię tego dlatego, że jestem na rządowej posadzie – powiedział. – Jemen Południowy sam miałby ciężkie życie, nic prawie nie produkuje, pieniądze płyną z Sany. I tu jest za mało ludzi, ledwie ze dwa miliony z całego 23-milionowego Jemenu.
Przyznał jednak, że Północ zdominowała Południe. – Ludzie z Północy są sprytniejsi, lepiej sobie radzą, jak do nas przyjedzie ktoś z Północy i zaprzyjaźni się z dwoma przyjaciółmi z Południa, to za pół roku ci przyjaciele będą swoimi wrogami, a nadal jego przyjaciółmi. Tamci już tacy są. Mają ciągłość państwowości, a my raz pod butem Brytyjczyków, raz Sowietów. U nich na Północy jak już ktoś rządził, to długo, Saleh jest tego przykładem, na Południu zmiany są co parę lat, i to krwawe. Na Północy ludzie mówią do poznanego per pan, a u nas panuje luz – per ty.
I nasz arabski jest dużo gorszy od ich arabskiego, z Sany, im się łatwiej czyta Koran.
Rozmowa skończyła się na lotnisku w Adenie. Na wpływowego lekarza wykształconego w Leningradzie czekał przed halą przylotów samochód wojskowy z kierowcą i obstawą. Nawet się nie pożegnaliśmy. Ponoć mogłoby to zaszkodzić – ale nie wiem, jemu czy mnie?
6.
Ruch separatystyczny jest zagrożeniem dla jedności Partii Socjalistycznej, jednego z dwóch najważniejszych ugrupowań opozycyjnych w Jemenie. Jej przywódca Jasin Said Numan, ostatni premier Jemeńskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, który teraz działa w Sanie, jest przeciwnikiem secesji i nowej wojny, która musiałaby wybuchnąć, by do tego doszło. Proponuje federację. Ale dla wielu socjalistów z Południa jedynym rozwiązaniem jest niepodległość. Ich liderzy wzięli w styczniu udział w tajnym spotkaniu, na którym powołano Komitet Przygotowawczy Narodowego Kongresu Ludu Południa. To zalążek rządu nowego państwa, z ministrami i parlamentem. Czasem jakiś zwolennik tego państwa napisze na murach Adenu hasło „Wolne Południe”, czasem ktoś wdrapie się na słup i zawiesi starą flagę Południa.
Aden znowu ma być stolicą. Tym razem już raczej nie Jemenu Południowego. I nie republiki ludowo-demokratycznej. Może Arabii Południowej, taką nazwę nosiła federacja szejkanatów i sułtanatów w czasach brytyjskiego protektoratu. Kopię starej mapy, na której federacja ciągnie się na zachodzie od półwyspu domykającego Morze Czerwone naprzeciwko ówczesnego Somali Francuskiego aż po Maskat i Oman na wschodzie, dostałem od „ważnego człowieka w Adenie”. To ponad dwie trzecie dzisiejszego Jemenu.
– Tak się powinien nazywać ten kraj, Arabia Południowa. My w ogóle nie jesteśmy Jemeńczykami. Jemeńczycy są na Północy, to zupełnie inni ludzie. Obcy po prostu. Mają inną kulturę, inną historię, noszą za pasem dżambie – noże bojowe. My jemy ryż, oni fasolę, piją bardzo mocną herbatę z dodatkiem przypraw, z których najwyraźniejszy jest kardamon, a my lżejszą, mocno słodzoną. Oni mają inny akcent, nawet inaczej wyglądają – powiedział Faruk Hamza, 60-letni doktor inżynierii lotniczej z Adenu. Wykształcony najpierw w radzieckim Kijowie, potem w kanadyjskim Toronto. Od kiedy istnieje zjednoczony Jemen, nie ma pracy.
Bez pracy są też tysiące byłych urzędników i oficerów z Południa. To właśnie zwolnieni przez Saleha ze służby żołnierze rozpoczęli bunt przeciwko władzy Sany. Z ich demonstracji, protestów, strajków narodził się trzy lata temu Ruch Południowy. Sana odpowiedziała restrykcjami. Jak wynika z raportu Human Rights Watch, służby specjalne dopuściły się zabójstw politycznych, pobić. Liczba zatrzymanych idzie w tysiące, wśród nich dzieci. 15-letniego ucznia zabrano do aresztu prosto z łóżka szpitalnego, gdzie trafił po postrzeleniu w czasie demonstracji. W więzieniu znaleźli się dziennikarze, znani blogerzy (jeden złapany w Arabii Saudyjskiej przez tamtejsze służby) i profesor ekonomii, który wykładał na uniwersytecie w Adenie o gospodarczym łupieniu Południa przez Północ.
Sfrustrowany Faruk Hamza siedzi w domu i pali papierosy. Ale nie kamarany, bo te są jemeńskie, z Sany. Woli marki zachodnie.
7.
Szejka Fadhliego znam wyłącznie z fotografii. Stoi na niej z karabinem w ręku i czarnym turbanie ze złotą szarfą na głowie, dumny, młody człowiek, niewyglądający na swoje 40 lat. W rozmowie telefonicznej żałował zwłaszcza, że nie zobaczyłem zniszczeń w jego siedzibie, śladów bitwy, do której doszło w lipcu zeszłego roku. W walkach między armią rządową a jego oddziałami zginęło 12 ludzi. To była pierwsza bitwa o niepodległość. Doszło do niej niedługo po opuszczeniu przez szejka obozu prezydenckiego. Ta decyzja wywołała zaskoczenie i w Sanie, i na Południu. Szejk tłumaczył mi, że przejrzał na oczy. Zrozumiał, że zjednoczony Jemen, o którym niegdyś marzył, to pomysł Północy na wyciśnięcie wszystkiego, co się da, z Południa. A to tu są największe złoża ropy i gazu, tu ziemie lepsze niż w górzystych okolicach Sany: – Nic nie mieliśmy z tego zjednoczenia. To kolonizacja, tylko gorsza od tej brytyjskiej.
Tarik Naser Fadhli, syn sułtana i poddanego brytyjskiej korony, uważa, że brytyjski protektorat to najlepsze, co się przytrafiło ludziom Południa. Do tego nie ma jednak powrotu. Pozostaje niepodległość, ale na wzorach brytyjskich. Jak zapewnia, co w Jemenie brzmi dziwnie, z demokracją, wolnością słowa i wyznania. Brytyjskie wzory, na które powołuje się szejk, nie są raczej bliskie wszystkim separatystom. W Ruchu Południowym silną pozycję mają socjaliści, działacze i sympatycy partii, która po wycofaniu Brytyjczyków rządziła proradzieckim Jemenem Południowym.
To bardzo egzotyczny sojusz – konserwatysta czy wręcz fundamentalista syn sułtana i socjaliści. – Trzy lata temu podpisaliśmy porozumienie. Zapomnieliśmy o przeszłości. Teraz razem walczymy o niepodległość – podkreślił szejk, którego przeciwnicy posądzają o współpracę z al Kaidą. Tym łatwiej go o to oskarżać, że poznał przed laty Osamę bin Ladena. – Ale było to w czasach, gdy wraz z mudżahedinami walczyłem przeciwko sowieckiej okupacji Afganistanu. Wtedy nie było al Kaidy.
Na koniec rozmowy stwierdził: – Nie udało nam się spotkać w Zindżibarze, ale niedługo spotkamy się w Adenie, w stolicy wolnego państwa, w którym będę ważną postacią.