Do dramatycznych wydarzeń doszło o godzinie 4 rano na wodach międzynarodowych, 60 kilometrów od wybrzeży Izraela. Na pokłady statków wchodzących w skład tak zwanej Flotylli Wolności – która miała dostarczyć pomoc humanitarną dla Palestyńczyków w Strefie Gazy – wdarli się izraelscy komandosi. Abordaż został przeprowadzony ze śmigłowców i łodzi.
Na temat tego, co działo się potem, istnieją dwie odmienne wersje. – Natychmiast po tym, jak żołnierze znaleźli się na pokładach, próbowano ich zlinczować. Rzucił się na nich tłum uzbrojony w pręty, noże, siekiery i kije – powiedziała „Rz“ rzeczniczka izraelskiej armii podpułkownik Awigal Leibowicz.
Według Izraelczyków dowódca komandosów otrzymał silny cios w głowę i znalazł się na deskach pokładu, gdzie zaczęto go kopać. Wtedy żołnierze zaczęli strzelać.
– W ich stronę również wystrzelono pełne magazynki z dwóch pistoletów. Przejęliśmy tę broń i niedługo pokażemy ją światu. To była regularna bitwa. Żołnierze zostali zaatakowani. Ich życie było zagrożone. Musieli się bronić – dodała Leibowicz.
Zupełnie inaczej wydarzenia przedstawiają propalestyńscy aktywiści. Ich wersja (ze statkami nie ma kontaktu) pojawiła się na stronie organizatora rejsu – Ruchu na rzecz Wolnej Gazy (RWG). „Pod osłoną nocy izraelscy komandosi zeskoczyli ze śmigłowca na turecki statek pasażerski „Mavi Marmara“. Zaczęli strzelać w momencie, gdy ich stopy dotknęły pokładu. Strzelali bezpośrednio w tłum śpiących cywilów“ – napisano na stronie grupy.
– Nie zamierzaliśmy stawiać czynnego oporu – powiedziała „Rz“ działaczka RWG Greta Berlin. – Pod uwagę brany był tylko bierny opór. Aktywiści mieli usiąść na pokładzie i trzymać się za ręce. Jesteśmy ruchem pokojowym. Chyba nikt nie uwierzy, że strzelaliliśmy do ludzi. To kłamstwo. Może Izraelczycy postrzelili się sami? – dodała.
Zdjęcia, jakie obecni na pokładzie kamerzyści przesłali przed przerwaniem łączności, ukazują żołnierzy opuszczających się na statek na linach. Natychmiast atakuje ich agresywny tłum mężczyzn ubranych w pomarańczowe kamizelki ratunkowe, z arafatkami na twarzach.
Jeden z żołnierzy się potyka i pada na pokład. Natychmiast dopada go napastnik i z furią okłada prętem. Izraelczyk, choć jest uzbrojony, zasłania się ręką. Bezskutecznie usiłuje się gdzieś schronić. Dalej akcja się urywa. Słychać strzały. Potem widać rannych aktywistów. Arabska kobieta niesie nosze z wielką plamą krwi.
Szturm na konwój wywołał oburzenie na całym świecie. Protestują państwa arabskie, ale również UE i Rosja. USA wyraziły „żal i zaniepokojenie“ z powodu incydentu. Zwołana została nadzwyczajna sesja Rady Bezpieczeństwa ONZ.
[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/artykul/487871.html]Zobacz komentarz Jerzego Haszczyńskiego, kierownika działu zagranicznego "Rz"[/link][/b][/wyimek]
Najbardziej zaiskrzyło jednak na linii Izrael – Turcja. Wśród około 700 osób znajdujących się na pokładach sześciu statków najwięcej było Turków. Wczoraj Ankara odwołała swojego ambasadora z Tel Awiwu. Czołowi tureccy politycy mówili o „akcie piractwa“, a tłum próbował się wedrzeć do izraelskiego konsulatu w Stambule. Do zamieszek doszło także na terenie Autonomii Palestyńskiej.
– To, co się stało, to kolejna zbrodnia izraelskiego reżimu, który prześladuje mój naród – powiedział „Rz“ palestyński działacz niepodległościowy Mahomed Dżaradat. – Tym razem chodziło o ukaranie ludzi, którzy się z nami solidaryzują. Przesłanie Izraela do świata: popierasz Palestyńczyków? Uważaj, możesz dostać kulkę. Nie mam wątpliwości, że ci ludzie zostali zastrzeleni z premedytacją. Taki był plan – dodał.
Izraelczycy zdecydowanie odrzucają oskarżenia. – Staraliśmy się zrobić wszystko, by uniknąć konfrontacji. Apelowaliśmy kilkakrotnie do flotylli, żeby zmieniła kurs i przycumowała w naszym porcie Aszdod. Tam dokonalibyśmy kontroli ładunków i przesłalibyśmy pomoc humanitarną do Strefy Gazy. Wszystko zakończyłoby się dobrze. Niestety „aktywiści pokojowi“ z nożami nas zignorowali – podkreśliła Leibowicz.
Wszystkie statki ostatecznie zawinęły pod izraelską eskortą do Aszdod. Pasażerowie mieli zostać tam internowani. Izraelczycy zamierzali zrobić każdemu zdjęcie, spisać jego dane, a następnie deportować samolotem. Wiadomości tych nie udało się jednak potwierdzić. Izraelczycy odebrali wszystkim aktywistom telefony.
[ramka][srodtytul]Opinia dla „Rz”[/srodtytul]
[b]Andrzej Ananicz[/b] | [i]dyrektor Akademii Dyplomatycznej, były ambasador RP w Turcji[/i]
Stosunki turecko-izraelskie od lat 70. XX wieku były tradycyjnie bardzo dobre. Izrael był ważnym partnerem Turcji w regionie, tak pod względem wojskowym, jak i politycznym, a także gospodarczym. Turcja w sytuacjach dla siebie ważnych często otrzymywała wsparcie zarówno od Izraela, jak i od diaspory żydowskiej. Teraz to się w zasadniczy sposób zmieniło.
Powodów tej zmiany jest co najmniej kilka. Z jednej strony Ankara chciała umocnić swoją pozycję w świecie islamskim, także wobec państw arabskich. Turcy chcą współpracować z tak trudnymi partnerami jak Iran, a także Syria. Z drugiej zaś strony społeczeństwo tureckie jest islamskie i odczuwa braterstwo z Palestyńczykami czy nawet z Hamasem. I oczekuje odpowiedniej postawy od władz.
Incydent ze statkami wiozącymi pomoc humanitarną dla Strefy Gazy nie jest czymś zupełnie niespodziewanym. Trzeba pamiętać zresztą, że ambasada izraelska w Ankarze ostrzegała, że ta akcja będzie traktowana jako prowokacja. Ale stosunki izraelsko-tureckie były napięte już od pewnego czasu.
Ta zmiana relacji między obydwoma krajami w zasadniczy sposób wpływa na sytuację w regionie. Do niedawna Turcja była postrzegana jako godny zaufania partner mogący mediować pomiędzy Arabami i Izraelczykami. Teraz takim partnerem być przestała.
Inne będzie też postrzeganie Turcji przez Unię Europejską i NATO. Co prawda formalnie rzecz biorąc, w konflikt bliskowschodni nie jest zaangażowana ani UE, ani Sojusz, ale jest to region bardzo dla nich ważny. Postępowanie Ankary, działającej bez oglądania się na partnerów z Zachodu, powoduje, że potrzebne będą głębsze konsultacje.
[i]—not. p.k.[/i] [/ramka]