To najbardziej emocjonująca i zaskakująca kampania od wielu lat. Co dzień wybucha skandal, telewizje transmitują burzliwe debaty. Ostatnio sąd zakazał kandydowania bollywoodzkiemu gwiazdorowi i posłał do więzienia wnuka Indiry Gandhi, rozpadła się także historyczna koalicja w dotkniętym religijnymi zamieszkami stanie Orissa, a zirytowany dziennikarz rzucił butem w ministra spraw wewnętrznych.

[srodtytul]700 milionów wyborców[/srodtytul]

Do głosowania w wyborach do Izby Ludowej, niższej izby indyjskiego parlamentu, uprawnionych jest ponad 700 milionów osób, wybory podzielono na pięć etapów, by urzędnicy i policjanci mogli obsłużyć ponad 530 okręgów wyborczych i by terminy głosowania nie kolidowały ze świętami religijnymi. Dotąd średnia frekwencja przekraczała 60 proc., głosowali przede wszystkim najbiedniejsi i najsłabiej wykształceni; sondaże wskazują, ze także w tym roku zamożna klasa średnia wybory zignoruje. Nie wiadomo jednak, jak zachowa się 100 milionów młodych Hindusów, którzy po raz pierwszy mogą uczestniczyć w wyborach. Po listopadowych zamachach w Bombaju ostro krytykowali rządzących, teraz ich głosy mogą się okazać decydujące.

– Indyjski Kongres Narodowy to trucizna, a Indyjska Parta Ludowa to bomba. Nie pójdę głosować – mówi 30-letni Rajiv, sklepikarz z pustynnego Radżasthanu. Z kończącego kadencję premiera Manmohana Singha żartuje: – On jest papierowym ludzikiem. Wiesz, dlaczego nie wyściubia nosa ze swojego biura? Bo zwiałby go wiatr.

To przytyk do stylu, w jakim Singh przez pięć lat sprawował rządy. Pozbawiony charyzmy technokrata został powołany na ten urząd przez Sonię Gandhi, szefową Kongresu i spadkobierczynię politycznej schedy rodu Nehru-Gandhi. W Indiach panuje przekonanie, że to ona trzyma polityczny ster, a Singh wykonuje polecenia. Nawet jego przeciwnicy podkreślają jednak, że dzięki swemu opanowaniu i dyplomatycznej zręczności wyniósł debatę polityczną w Indiach na wyższy poziom.

[srodtytul]Ryż dla zwykłego człowieka[/srodtytul]

Ram, jubiler ze środkowych Indii, szanuje Singha, ale tradycyjnie zagłosuje na Indyjską Partię Ludową lansującą hasła hinduskiego nacjonalizmu. – Jestem Hindusem i mogę ufać tylko im – mówi, podkreślając, że jego ojciec po podziale Indii w 1947 r. ratował się ucieczką z muzułmańskiego Pakistanu. – Poza tym ludowcy wspierają interesy przedsiębiorców takich jak ja.

Jego rodzony brat Om popiera jednak Singha i Sonię. – Tylko oni dbają o zwykłych ludzi, potępiają podziały religijne i chcą oczyścić indyjską politykę z kryminalistów. W naszym parlamencie najwięcej jest złodziei, łapówkarzy i przestępców. Singh i Sonia to dobry duet: mądrzy i doświadczeni politycy.

Indyjski Kongres Narodowy liczy, że wybory wygra, a Singh zostanie premierem na następną kadencję. Jego głównym rywalem jest Lal Kriszna Advani, 82-letni lider Indyjskiej Partii Ludowej. Jednak teraz centrum walki politycznej nie leży już między weteranami z wielkich partii: na pierwszy plan wyszły ugrupowania lokalne (decydujące znaczenie będą miały głosy małych koalicjantów Kongresu i Partii Ludowej) oraz dwaj młodzi politycy, wnukowie Indiry Gandhi.

39-letni Rahul, syn Sonii i zamordowanego w zamachu Rajiva Gandhiego, jest przyszłością Kongresu – prędzej czy później zostanie premierem Indii. Na razie ma dwa zadania: przekonać wyborców, że Kongres to partia także dla młodych i unowocześnić ideały rodu Nehru-Gandhi: Indie przetrwają tylko jako świecka demokracja, bez kast i konfliktów hindusko-muzułmańskich. Bohaterem kampanii prowadzonej przez Rahula jest aam admi, co w hindi oznacza: zwykły człowiek. To jemu Rahul obiecuje tani ryż i gwarancje zatrudnienia.

[srodtytul]Szafranowi talibowie[/srodtytul]

W czasach kryzysu także liderzy Partii Ludowej chcieli odsunąć na bok prymat hinduizmu, ale nieoczekiwanie religijną bombę odpalił kuzyn Rahula – 29-letni Varun Gandhi. Wywodzi się on z wyklętej gałęzi rodu Gandhich. Jest dzieckiem zmarłego w wypadku Sanjaya, ukochanego syna Indiry, i znienawidzonej przez nią Maneki. Wyrzucona z domu Gandhich Maneka przeszła do wrogiego obozu politycznego, teraz dołączył do niej Varun. Na jednym z wieców uznał wszystkich muzułmanów za potencjalnych terrorystów. Gazety okrzyknęły go „mesjaszem nienawiści”, a Indyjska Komisja Wyborcza skazała go na kilka tygodni więzienia i zakazała aktywnej kampanii. Varun wyszedł z wiezienia za kaucją, a polityczne zwycięstwo ma w kieszeni i bez parlamentarnego mandatu. Dotąd nikt w Partii Ludowej nie traktował go poważnie, teraz jest bohaterem serwisów informacyjnych. Nareszcie wyszedł też z cienia lubianego powszechnie Rahula.

Rywalizacja tych dwóch polityków oddaje dylemat, przed którym Hindusi stoją od 60 lat. Wizja czysto hinduskiego kraju walczy z ideą powszechnego równouprawnienia. W ostatnich latach ten konflikt się zaostrzył: w 2002 r. w Gudżaracie wybuchły krwawe zamieszki hindusko-muzułmańskie, wrogość wobec muzułmanów wzmogły także zamachy w Bombaju, a hinduscy nacjonaliści, którzy w ubiegłym roku zaatakowali chrześcijan w Orissie, zyskali już nowy przydomek: szafranowi talibowie.

Jednak tocząca się kampania to przede wszystkim festiwal partykularnych interesów i regionalnych przywódców – dziś powyborczego kształtu tej mozaiki nie ośmiela się zarysować żaden z głośnych indyjskich publicystów.