W poniedziałek z Lhasy docierały skąpe informacje. Dziennikarze z Hongkongu, którzy najdłużej utrzymali się w mieście, zostali z niego wydaleni. Stolicę Tybetu otaczało chińskie wojsko.
Siły porządkowe przeczesywały historyczne centrum, które w miniony piątek było widownią najkrwawszych zamieszek w Tybecie od dziesiątek lat. Przeszukiwały dom po domu, zatrzymując osoby bez prawa pobytu. Władze powtarzały, że udało się przywrócić porządek i spokój, ale odradzały wyprawy do Lhasy.
Parlament tybetański na uchodźstwie w Indiach oskarżył Chiny o zabicie setek uczestników zajść, w jakie przerodziły się pokojowe manifestacje z okazji 49. rocznicy antychińskiego powstania w Lhasie. Lokalne władze kategorycznie temu zaprzeczają. Twierdzą, że jedyne ofiary zamieszek to 13 chińskich cywilów, śmiertelnie pobitych lub spalonych żywcem przez Tybetańczyków. Zapewniają, że chińskie siły porządkowe nie oddały nawet jednego strzału.
Zachód jest zaniepokojony sytuacją w Tybecie i wzywa Pekin do dialogu z Dalajlamą. Nie chce jednak słyszeć o bojkocie letnich igrzysk olimpijskich w Chinach. Komisja Europejska uznała go za „nieodpowiednią” reakcję na łamanie praw człowieka. Francja protestuje przeciw upolitycznianiu sportu. A kanclerz Niemiec mówi, że bojkot byłby wyłącznie karą dla sportowców. Za „nie do przyjęcia” uznała bojkot Rosja, która uważa Tybet za wewnętrzną sprawę Chin. Za to Mark Malloch-Brown odpowiadający w brytyjskim MSZ za Azję zauważył, że olimpiada jest dla Chin jak bal debiutantek: powinny bardzo uważać, by nie zniszczyć swego wizerunku.
Wydarzenia w Lhasie podzieliły uchodźców w Indiach. Kongres Młodzieży Tybetańskiej skrytykował starą gwardię skupioną wokół Dalajlamy za pacyfizm. Wezwał mieszkańców Tybetu do kontynuowania protestów aż do uzyskania niepodległości.