Napastnicy odpalili umieszczoną przy drodze bombę, kiedy w pobliżu przejeżdżał weselny orszak. 13 osób świętujących pasztuńskie zaślubiny zginęło na miejscu. Blisko 20 kolejnych zostało rannych. Do ataku doszło w regionie Matta Tehsil w dolinie Swat. Przepiękne tereny, nazywane małą Szwajcarią są od kilku miesięcy areną zaciętej walki między talibami i pakistańskimi wojskami. Armia twierdzi, że odbiła z rąk talibów 90 procent tego terytorium.
Talibowie przejęli we władanie ogromne obszary przy granicy z Afganistanem dzięki poparciu sojuszu partii religijnych, które od 2002 roku rządziły północną prowincją (NWFP). Ekstremiści swobodnie wkraczali do wiosek i ustanawiali prawo Szariatu, zgodnie z którym okaleczali lub zabijali ludzi za najbardziej błahe przewinienia.
- Najpierw przychodzili i opowiadali o religii, o tym, że jesteśmy za mało pobożni. A z czasem wychodził z nich diabeł. Mojemu sąsiadowi kazali obciąć rękę złodziejowi. Kiedy powiedział, że tego nie zrobi, to jemu odrąbali rękę - opowiada mi Amir Alam z wioski Damorai w dolinie Swat. - Byliśmy sterroryzowani. Nasz rząd powinien zapewnić nam bezpieczeństwo, a my nie mieliśmy nawet gdzie pójść po pomoc - mówi.
Ośmieleni bezczynnością władz talibowie zaczęli podchodzić coraz bliżej Peszawaru, stolicy prowincji. W styczniu zajęli tunel leżący na niezwykle ważnym szlaku komunikacyjnym, zdobywając na pakistańskiej armii cztery ciężarówki pełne amunicji. W Peszawarze podpalali sklepy muzyczne i salony fryzjerskie, bo mężczyźni zamiast zapuszczać długie brody, co jest symbolem pobożności, przychodzili się tam golić. - Już nawet nie zliczę ile było tych ataków. Na szczęście większość odbywała się w nocy, kiedy w pobliżu nie było ludzi. Inaczej ofiar byłoby jeszcze więcej - mówi siostra Patricia, katolicka zakonnica z Peszawaru. Zamachy stawały się tak częste, że prezydent Muszarraf w zeszłym roku wydał rozkaz do ofensywy na terytoriach północnych. Do walki skierowano 80 tysięcy żołnierzy.
Co najmniej dwa razy armia przystawała jednak na propozycje rozejmu ze strony talibów. Wywoływało to falę spekulacji, czy prezydentowi obecność ekstremistów na tym terenie nie jest potrzebna do usprawiedliwienia swoich dyktatorskich rządów. W poniedziałkowych wyborach mieszkańcy północnych prowincji powiedzieli wyraźne, że nie chcą ani ekstremistów ani Muszarrafa. Najwięcej mandatów w lokalnym parlamencie zdobyła świecka partia Awami. Sojusz partii religijnych, który w 2002 roku zdobył 67 miejsc, teraz dostanie ich tylko dziewięć.
–Nie ma wątpliwości, że ostatni atak to dzieło talibów, którzy chcą powiedzieć, że możemy sobie głosować jak chcemy, ale oni tu i tak zostaną. Jedyna nadzieja, że armia ich pozabija, a demokratyczne rządy spowodują, że ciężko będzie przekonać nowych ludzi do ekstremistycznych haseł - mówi Alam.