– Prezydent Kurmanbek Bakijew musi odpowiedzieć za rozlew krwi. Jeśli dostaniemy go w swoje ręce, to stanie przed sądem. Miał już swoją szansę, żeby opuścić kraj – oświadczyła wczoraj premier tymczasowego rządu Roza Otunbajewa. To wyraźne zaostrzenie stanowiska, jeszcze kilkanaście godzin wcześniej nowe władze sugerowały, że gotowe są dać Bakijewowi gwarancję bezpieczeństwa, jeśli poda się do dymisji.

Żeby postawić Bakijewa przed sądem, nowy rząd musi go jednak schwytać. Zgodnie z postawionym mu ultimatum przebywający na południu kraju prezydent miał czas do wtorku wieczór, by powrócić do stolicy i oddać władzę. W przeciwnym wypadku władze zapowiadały rozpoczęcie operacji wojskowej, która miałaby doprowadzić do ujęcia prezydenta. W środę rząd w Biszkeku zachowywał się, jakby kompletnie zapomniał o ultimatum i wysłaniu wojsk.

– Przestaliśmy już słuchać wiadomości. Co parę godzin mówią coś innego. Ludzie wierzą już tylko temu, co usłyszą od znajomych – mówi 33-letni Topczubek. Jak wielu innych młodych mieszkańców Biszkeku stale przychodzi na główny plac miasta, który po krwawych zamieszkach 7 kwietnia stał się miejscem spotkań oponentów Bakijewa.

Sytuacja w stolicy daleka jest od stabilizacji. Wieczorem ulice pustoszeją, po zmroku ludzie boją się wychodzić z domu. Od czasu zajść w mieście nie widać milicji, krążą za to zorganizowane grupy młodych mężczyzn. Wiele sklepów i domów jest splądrowanych.

– Milicjanci siedzą w domu, zrzucili mundury. Po pierwsze nie wiedzą, jak zareagowano by na ich widok – przecież oni, tak jak funkcjonariusze jednostek specjalnych, strzelali do tłumu. Po drugie, nie zamierzają nadstawiać karku za nową władzę. Rząd tymczasowy obiecał 250 tys. somów (około 5 tys. dolarów) każdej rodzinie, która straciła bliskiego w zamieszkach. Milicjanci też ginęli, ale ich rodziny nie dostaną nic – mówi mi jeden z mieszkańców Biszkeku.

Nowe władze dementują pogłoski, że w czasie rozruchów, uzbrojone bandy uwolniły więźniów z kolonii karnych. Telewizja państwowa podała, że „były takie próby, ale zakończyły się niepowodzeniem“. Jednocześnie po raz kolejny zaapelowano do obywateli o oddawanie nielegalnie posiadanej broni.

Znacznie bardziej niestabilna sytuacja niż w Biszkeku panuje na południu kraju, gdzie w prowincji Dżalalabad przebywa Bakijew. Może tam dojść nie tylko do walk między zwolennikami i przeciwnikami obalonego prezydenta, ale i do starć etnicznych między Kirgizami i Uzbekami.

To właśnie do południa Kirgizji nawiązywał prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew, który przemawiając we wtorek wieczór w Waszyngtonie, stwierdził, że Kirgizja znalazła się na granicy wojny domowej i może się stać drugim Afganistanem. Władze Rosji z wyraźną satysfakcją przyjęły upadek Bakijewa – przypominały, że najpierw przyjął 300 mln dolarów pomocy od Rosji, i obiecał zamknięcie amerykańskiej bazy wojskowej w Manasie pod Biszkekiem, a potem zażądał od Amerykanów trzykrotnie większego czynszu, i przedłużył im umowę. Położona w Azji Środkowej pięciomilionowa Kirgizja to jedyny kraj na świecie, na którego terytorium znajduje się równocześnie baza amerykańska i rosyjska.

Skomplikowaną sytuację Kirgizji i grę geopolityczną, jaka się toczy na jej terytorium, znakomicie oddają wydarzenia ze środy, gdyż z Moskwy wróciła delegacja rządu tymczasowego, przywożąc obietnicę pomocy finansowej Rosji. Także w środę do Biszkeku przyleciał wysoki przedstawiciel Departamentu Stanu USA, który rozmawiał z premier Otunbajewą na temat normalizacji sytuacji w Kirgizji.

[i]Maja Narbutt z Biszkeku[/i]