Niektórzy twierdzą, że to George Soros – słynny spekulant finansowy, który woli przedstawiać się jako filantrop – rzucił w 1997 roku plotkę o tym, że rządowi Tajlandii brakuje dewiz niezbędnych do utrzymania kursu rodzimego bahta. Skutkiem plotki był gwałtowny odpływ kapitału z Tajlandii, który doprowadził to państwo do gospodarczego krachu. Kapitał ten, zgromadzony głównie w funduszach hedgingowych, odpłynął również z pozostałych państw regionu: Indonezji, Malezji, Filipin i Korei Południowej. Wszystko dlatego, że państwa te – określane dumnym mianem azjatyckich tygrysów – stanowiły jeden pakiet inwestycyjny.
Na gigantycznym kryzysie zarobili spekulanci, którzy zagrali na upadek walut tych państw, oraz wielkie korporacje, które mogły potem wykupić gospodarkę „tygrysów" za bezcen. Ceną za tę „transakcję" była ogromna liczba 24 milionów bezrobotnych, którzy stracili pracę w ciągu jednego roku. W samej Korei co miesiąc lądowało na bruku 300 tysięcy osób.
Upokorzone „tygrysy" zwróciły się o pomoc finansową do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ten uzależnił wsparcie od dokonania restrukturyzacji gospodarek zbankrutowanych państw – przede wszystkim zażądał deregulacji, redukcji zatrudnienia i otwarcia rynku dla inwestorów zagranicznych, czyli w praktyce dla międzynarodowych, głównie amerykańskich, korporacji. Wszystkie „tygrysy" z wyjątkiem Malezji przystały na te warunki.
Jedynie w Korei Południowej, gdzie odbywały się właśnie wybory prezydenckie, pojawił się problem. Okazało się bowiem, że dwóch spośród czterech kandydatów do najwyższego urzędu twardo sprzeciwia się narzuconym warunkom. W tej sytuacji MFW odmówił pomocy finansowej do czasu, aż wszyscy kandydaci podpiszą na piśmie zobowiązanie, że zgadzają się na otwarcie rynków i deregulację. Ostatecznie przeciwnicy porozumienia z MFW ulegli presji i podpisali podsunięty im cyrograf. A południowokoreańscy wyborcy dowiedzieli się tym samym, że ich głos nie ma żadnego znaczenia.
Nieświęta trójca rządzi
Czy międzynarodowe korporacje są tak potężne, że mogą wpływać na politykę suwerennych państw? Gdyby zmierzyć ten wpływ rocznymi dochodami korporacji, to z pewnością tak. Przykładowo w 2010 roku amerykańska sieć sklepów Wal-Mart osiągnęła dochód w wysokości 421 mld dolarów, a więc wyższy niż PKB Norwegii (414 mld dolarów). Idąc dalej tym tropem: naftowy potentat Chevron jest bogatszy od Czech, General Electric bije Nową Zelandię, Ford ma wyższe dochody od Maroka, Microsoft od Chorwacji, a McDonald's od Łotwy.
Warto tu dodać, że wszystkie przytoczone przykłady odnoszą się do przedsiębiorstw mających siedzibę w Stanach Zjednoczonych, bo właśnie Ameryka jest matecznikiem współczesnych korporacji, które rozkwitły tu na wielką skalę za prezydentury Ronalda Reagana. To prezydent Reagan, w ślad za podpowiedziami Miltona Friedmana i jego ekonomistów ze szkoły chicagowskiej, położył fundamenty pod dzisiejszą neoliberalną gospodarkę, w której wielki kapitał odgrywa decydującą rolę gospodarczą, a bywa, że również polityczną.
Jednak deregulacja w Stanach Zjednoczonych nie doprowadziłaby do tak gwałtownego wzrostu potęgi międzynarodowego kapitału, gdyby nie znalazł on dla siebie rynków zbytu za granicą. Temu służył przyjęty w 1989 roku tzw. konsensus waszyngtoński będący neoliberalnym fundamentem działania MFW oraz powołana w 1994 roku Światowa Organizacja Handlu, której celem jest liberalizacja handlu międzynarodowego, a więc otwarcie rynków państw członkowskich na zewnętrzną konkurencję.
Wszystkie te posunięcia służyły w pierwszej kolejności pomnażaniu dochodów potężnych korporacji, które wkraczając na otwarte przed nimi rynki, zwykle bez trudu gromiły miejscową konkurencję i wysysały zysk do swoich central. Dlatego też wielu ekonomistów i obserwatorów – zwłaszcza lewicowych – uważa, że korporacyjny kapitał wspomagany przez MFW i Bank Światowy jest instrumentem amerykańskiej dominacji nad światem. Mówi się nawet o trójcy Departament Skarbu – Wall Street – MFW jako wzajemnie ze sobą powiązanych centrach kształtowania tej dominacji.
Nawet gdyby przyjąć, że zarzuty lewicy są motywowane ideologiczną niechęcią do kapitalizmu, trudno nie przyznać, że w krajach stanowiących dziś rdzeń światowego systemu gospodarczego wzajemne przenikanie się państwa i kapitału prywatnego jest faktem. Wystarczy spojrzeć na biogramy polityków. Kilka przykładów: Donald Rumsfeld pomiędzy swoimi kadencjami na stanowisku sekretarza obrony w administracji Geralda Forda i George'a W. Busha zasiadał we władzach wielu korporacji, m.in. giganta energetycznego Asea Brown Boveri oraz laboratorium Gilead Sciences, które jest właścicielem patentu na lek zwalczający ptasią grypę. Tony Blair po złożeniu urzędu premiera Wielkiej Brytanii trafił jako doradca do banku inwestycyjnego JPMorgan Chase. José Manuel Barroso – poprzedni szef Komisji Europejskiej – zasiada we władzach Klubu Bildenberg – nieformalnej grupy skupiającej najbardziej wpływowych ludzi biznesu i polityki.
Były kanclerz Niemiec Gerhard Schröder i jego szef dyplomacji Joschka Fischer odnaleźli się w biznesie naftowym, przy czym ten pierwszy wspiera Rosję i niemieckie giganty energetyczne w spółce Nord Stream, a ten drugi – przeciwnie – zasiada we władzach spółki Nabucco, która ma zbudować gazociąg z Kaukazu omijający Rosję. Ta rotacja, nazywana czasem polityką obrotowych drzwi – z polityki do biznesu i z powrotem – świadczyć może o tym, jak łatwy dostęp do instytucji państwowych ma wielki kapitał. I odwrotnie.
Kapitał płynie, dokąd chce
Z tego wszystkiego można łatwo wyciągnąć wniosek, że międzynarodowy kapitał nie jest – wbrew przyjętemu określeniu – międzynarodowy. Przeciwnie, jest zazwyczaj silnie sprzęgnięty z polityką państwa, z którego się wywodzi. Określenie „międzynarodowa korporacja", podobnie jak jeszcze lepsze – „korporacja bezpaństwowa" (stateless corporation), jest eufemizmem mającym ukryć ten fakt. Fakt dość niewygodny, jeśli przyjąć, że kapitał ten służy zwykle dominacji nad słabszymi gospodarczo państwami.
Współczesna wielka korporacja nie może istnieć bez państwa-opiekuna, ale też państwo-opiekun zyskuje politycznie i gospodarczo na wspieraniu rodzimych korporacji. Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja w krajach, w których brakuje miejscowego kapitału albo jest on zbyt słaby, aby podjąć konkurencyjną grę z wielkimi graczami. Tutaj wynik rozgrywki jest z góry przesądzony: kapitał korporacyjny zdobywa sobie absolutną lub dominującą pozycję na rynku. W rezultacie dochodzi do czegoś na kształt gospodarczej kolonizacji zdominowanego przez obcy kapitał państwa.
W obliczu ogromnej przewagi kapitałowej państw wysoko rozwiniętych jedynym atutem słabszej gospodarczo reszty świata jest tania siła robocza. Wielki kapitał może więc – dzięki otwarciu rynków – swobodnie przepływać ponad granicami wszędzie tam, gdzie koszty są najtańsze. Takie państwa, jak Filipiny, Bangladesz, Pakistan czy Meksyk, konkurują miedzy sobą o zagraniczne inwestycje. Tworzą strefy wolne od cła i podatków, zbijają płace do najniższego możliwego poziomu, aby tylko utrzymać inwestorów u siebie. W strefach tych zwykle nie obowiązują miejscowe przepisy. Zamiast nich stosuje się regulaminy ustalone na mocy porozumień z inwestorami. Nie mają tam wstępu lokalna policja ani władze: są to obszary niemalże wyłączone spod państwowej jurysdykcji. Inwestorzy nie czują się bowiem w żaden sposób związani z państwem, na którego terytorium zbudowali swoje fabryki. A państwo, chcąc utrzymać miejsca pracy, jest zmuszone te upokarzające warunki przyjąć.
Nie trzeba być jednak Bangladeszem ani Filipinami, aby doświadczyć presji ze strony obcego kapitału. W nieco innej formie odczuwa to również dzisiejsza Polska. Wszelkie próby – pomijając już ocenę ich skuteczności – podejmowane w celu wspierania rodzimego kapitału, jak również zamiar opodatkowania zagranicznych inwestorów powodują gwałtowny opór ze strony państw, z których wywodzi się ów kapitał. Niedawno niemiecka gazeta „Handelsblatt" przyznała otwarcie, że problem z polskim rządem polega na tym, że próbuje on bronić polskich interesów. Suwerenność w epoce neoliberalizmu staje się więc pustym słowem.
Scenariusz ataku na otwierające swój rynek państwo zakłada zazwyczaj opanowanie przez obcy kapitał najbardziej kluczowych sektorów. Przede wszystkim chodzi o przejęcie banków oraz instytucji finansowych, a także wszystkich tych przedsiębiorstw, w których dane państwo może okazać się konkurencyjne. Do tego często dochodzą handel oraz media, dzięki którym znacznie łatwiej jest przedstawić kolonizację gospodarki jako sukces.
Szczególną rolę w procesie przejmowania gospodarki odgrywają rzekomo niezależne wielkie firmy doradcze – ich eksperci zarabiają duże pieniądze na pisaniu raportów, w których bez względu na przedmiot analizy niemal zawsze zaleca się głębszą deregulację i prywatyzację oraz restrukturyzację zatrudnienia, co oznacza gorsze warunki pracy i płacy. Trudno określić, czy takie raporty są świadomym działaniem ich autorów na rzecz demontażu zdominowanej gospodarki, bo neoliberalne schematy są dziś wszczepiane do głów niemal każdemu, kto chce się parać ekonomią czy doradztwem.
Mimo to państwo podlegające dominacji obcego kapitału nie jest całkiem bezbronne. Może określać warunki działania inwestorów i na przykład zakazać transferu zysków. Choć – jak z polskiej praktyki wiadomo – można takie zakazy obejść, choćby przez opłaty franczyzowe czy opłaty z tytułu praw autorskich lub patentowych. Zyski, których drenaż może okazać się groźny dla gospodarki, obcy kapitał może jednak pozyskiwać całkowicie legalnie, choćby przez sztucznie wygenerowaną konsumpcję na kredyt.
Inną formą ataku jest celowa destabilizacja gospodarki poprzez ataki spekulantów lub gwałtowne podniesienie stóp procentowych przez największego wierzyciela, a następnie zaoferowanie pomocy zaatakowanemu państwu, oczywiście pod pewnymi warunkami. Tutaj ważną rolę odgrywa MFW, zazwyczaj uzależniający swoją pomoc od całkowitego otwarcia poturbowanej gospodarki na obcy kapitał. Z takimi przypadkami mieliśmy do czynienia na Dalekim Wschodzie podczas wspomnianego już kryzysu w 1997 roku, ale także w Argentynie czy Meksyku.
Zarzuty te byłyby nieporównywalnie mniej poważne, gdyby wskutek pomocy MFW i napływu obcego kapitału udało się postawić na nogi zbankrutowane gospodarki. Tak jednak nie było. Większość państw, które były zmuszone przystać na warunki MFW, jeszcze długo borykała się z kłopotami. Kłopotów tych, co ciekawe, uniknęła Malezja, która odmówiła przyjęcia pomocy MFW i wbrew radom zachodnich ekspertów zamknęła swoją gospodarkę za barierami celnymi. Ówczesny premier Malezji oświadczył, że „nie będzie naprawiał gospodarki, niszcząc ją", za co został określony „szalonym radykałem".
Patrząc na dzisiejszą Malezję, trudno nie przyznać mu racji. Tym bardziej że wcześniejszy sukces „azjatyckich tygrysów" opierał się nie na neoliberalnym otwarciu rynków, lecz na protekcjonizmie, który pozwolił im na akumulację kapitału. Korea Południowa dzięki barierom w handlu zdołała do wybuchu kryzysu zgromadzić najwięcej kapitału, co umożliwiło jej powrót na pozycję liczącego się gracza w światowej gospodarce. Innym „tygrysom" czasu zabrakło.
Zwyrodniała myśl Smitha
Zabawne, że wielu zwolenników liberalizmu w gospodarce broni neoliberalnej ekonomii. Jakby nie rozumieli, że współczesny neoliberalizm nie ma wiele wspólnego z klasyczną wizją Adama Smitha. Smith domagał się wolnej przedsiębiorczości i państwa-stróża, ale dotyczyło to – według dzisiejszej skali – drobnych przedsiębiorców lub tego, co nazywamy klasą średnią. Zastosowanie zasad Smitha do współczesnych gigantów oznacza całkowitą kapitulację państw oraz monopolizację gospodarki przez wielki kapitał.
Wystarczy spojrzeć na dane dotyczące tak rzekomo dziś ubóstwianej klasy średniej. W 1971 roku do tej grupy zaliczało się 61 proc. Amerykanów, w 2014 – już tylko 44 proc. Bardziej drastyczne spadki można zaobserwować na przykład w Korei Południowej, gdzie przed kryzysem 1997 roku 64 proc. Koreańczyków przynależało do klasy średniej, a w 1998 roku zaledwie 38 proc. Fakty są takie, że neoliberalizm niszczy przedsiębiorców.
Straty jednych oznaczają jednak zyski innych. Według danych przytoczonych przez amerykańskiego antropologa Davida Harveya od 1980 roku, a więc od początku ery neoliberalnej w światowej gospodarce, „narody peryferii systemu przesłały swoim wierzycielom w jego centrum przeszło 50-krotność planu Marshalla (4,6 bln dolarów)".
Co ważne, duża część tych zysków nie została ponownie zainwestowana, lecz trafiła w formie rent do nielicznej grupki najzamożniejszych beneficjentów systemu. W ten sposób stajemy się świadkami społecznego regresu, renty były bowiem podstawą gospodarki średniowiecznej, w której wypracowany zysk najczęściej po prostu akumulowano.
Neoliberalizm wykazuje też zadziwiające podobieństwo do swojego – jakby się mogło zdawać – przeciwieństwa, którym był merkantylizm. Podobnie jak w XVII i XVIII wieku państwo i prywatny biznes żyją dziś w najbardziej rozwiniętych krajach w symbiozie. I podobnie jak wtedy realizują wspólnie kolonialne interesy. Różnica polega na tym, że wówczas państwa rozwinięte zaciekle ze sobą rywalizowały, uciekając się do protekcjonizmu – koniecznego, aby zakumulować świeżo zgromadzony kapitał. Dziś współpracują ze sobą, a kapitału wystarczy, aby zainwestować go w dowolnym zakątku świata i, korzystając z braku poważnej konkurencji, czerpać zyski.
Strach przed hołotą
Gwałtowna eksploatacja skolonializowanych gospodarek połączona z ubezwłasnowolnieniem państwa-gospodarza może naturalnie wywołać nieprzewidziane skutki, takie jak rozruchy czy zamach stanu. Dlatego też potrzebni są miejscowi beneficjenci kolonizacji. To oni będą czerpać część zysków z zagranicznych inwestycji, zapewniając w zamian spokój społeczny. Kompradorskie elity, bo o nich mowa, stały się nieodzownym elementem globalizacji. Należą do nich nie tylko funkcjonariusze władzy, ale także często media oraz każdy, kto obsługuje zagraniczny kapitał: prawnicy, analitycy finansowi i rozmaici eksperci. Są oni gwarancją stabilności w skolonializowanym państwie oraz pełnią funkcję pasa transmisyjnego propagującego idee neoliberalne płynące z centrum.
Idee te nie zawsze mają czysto ekonomiczny charakter, nie zawsze są to banały o deregulacji czy rentowności. Bywa, że niosą ze sobą inny, ściśle ideologiczny przekaz. Otóż neoliberalizm wymaga przebudowy społeczeństwa, tak aby zagwarantować jego stabilność. Stąd bierze się specyficzna definicja demokracji, zgodnie z którą rządy większości niemal automatycznie oznaczają tyranię. Strach przed hołotą, która wygrywając wybory, może zakłócić stabilną eksploatację państwa, wymaga uprzywilejowania mniejszości – zwykle kompradorskich elit.
Wizja neoliberalnego społeczeństwa zakłada rządy prawa jako ostateczną instancję (większość musi być trzymana w ryzach). Ważnym elementem jest tu również społeczeństwo obywatelskie, rozumiane przede wszystkim jako niezależna aktywność obywateli. Co ciekawe, nie przewiduje się owej aktywności w ramach partii politycznych czy związków zawodowych, co od razu skłania do podejrzeń, że chodzi tu wyłącznie o jałowe skanalizowanie potencjalnych niepokojów społecznych w słabo zorganizowanych doraźnych grupach, a zatem rzecz dla systemu niegroźną.
Społeczny neoliberalizm – o ile można go tak nazwać – jest również wrogiem wszelkiego rodzaju nacjonalizmów. Nieograniczona wymiana handlowa ma łączyć ludzi i rozbrajać potencjalne konflikty (choć w neoliberalnej praktyce konfliktów, i to krwawych, nie brakuje).
Taką wizję głosi m.in. wspomniany na początku George Soros. Rozprowadza ją po całym zglobalizowanym świecie dzięki swoim pieniądzom zasilającym najrozmaitsze fundacje i uczelnie. I choć beneficjenci jego dotacji nierzadko robią wiele pożytecznego, to jednak muszą mieć świadomość, że ich zasadniczym celem jest propagowanie tej właśnie neoliberalnej wizji, której zadaniem jest złamanie społecznego oporu wobec globalizacji.
Aby być sprawiedliwym, należy przyznać, że nie wszystkie aspekty dominacji obcego kapitału są niekorzystne. Neoliberalny turbokapitalizm ma bowiem dwa oblicza: rozwojowe i antyrozwojowe, choć jedno drugiemu nierówne.
Obecność zagranicznego kapitału na pewno wpływa na kulturę i wydajność pracy oraz stymuluje lepsze wykształcenie pracowników. W Polsce zachodni kapitał rozdeptał wcześniejszy patologiczny kapitalizm nomenklaturowy, pozbawiając tym samym finansowego zaplecza formację postkomunistów, co ostatecznie było jedną z przyczyn jej upadku.
Zgodnie ze wskaźnikiem Giniego – określającym nierówność dochodów – w pierwszym okresie napływu obcego kapitału rozpiętość między dochodami najlepiej zarabiających i najgorzej opłacanych mieściła się w Polsce w bezpiecznej normie, co należy odczytywać jako wzrost zamożności całego społeczeństwa.
Jednocześnie mieliśmy i mamy do czynienia z zapaścią na rynku pracy i dramatyczną skalą emigracji w poszukiwaniu zarobku za granicą, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Konsekwencje demograficzne tego zjawiska mogą być w przyszłości katastrofalne dla gospodarki. Nie uległa też zmianie nasza pozycja jako dostarczyciela siły roboczej i podwykonawcy dla zagranicznych przedsiębiorstw, co skazuje nas na trwałe upośledzenie w globalnym podziale pracy. Państwo nie jest w stanie skutecznie zapobiec tym negatywnym procesom, tym bardziej że polskim firmom brakuje wystarczających zasobów kapitału, aby konkurować na rynku wysoko rozwiniętych technologii.
Antyrozwojowe oblicze neoliberalizmu jest jednak najbardziej widoczne w krajach rozwijających się, które pod presją wielkich korporacji zamieniają się nierzadko w obozy pracy niewolniczej i rezygnują z jakiejkolwiek kontroli nad obcym kapitałem. Szczególny w tym kontekście jest przypadek Iraku, w którym po obaleniu reżimu Saddama Husajna odbudowę gospodarki powierzono amerykańskim firmom. Te nie zatrudniały miejscowej siły roboczej, lecz sięgnęły po tańszych i – być może – lepiej sprawdzonych podwykonawców z innych państw rozwijających się. W rezultacie wielu Irakijczyków sfrustrowanych odsunięciem od udziału w odbudowie państwa zaczęło to państwo zwalczać, zasilając rozliczne oddziały partyzanckie. Prawdopodobnie wielu z nich trafiło ostatecznie pod skrzydła Daeszu.
Ucieczka z błędnego koła
W tej inwazji wielkich na mniejszych, bo do tego w istocie sprowadza się neoliberalna „konkurencja", amunicją jest kapitał. Państwa, z których wywodzą się korporacje, używają go niczym armii w walce o nowe terytoria. W obliczu takiej przewagi kapitałowej te kraje, które są położone na peryferiach, okazują się niemal bezbronne i muszą w końcu ulec najazdowi.
Nawet gdyby jedna czy druga korporacja lub stojące za nią państwo zdecydowały się wycofać z tej „konkurencji", niczego by to nie zmieniło. Ich miejsce natychmiast zająłby kto inny. Póki osiąganie zysku z eksploatacji cudzych rynków nie generuje poważnych kosztów, póty to błędne koło będzie się ciągle obracało. Paliwem neoliberalnej machiny jest bowiem powszechne ubóstwo. Państwa rozwijające się zabiegają i będą zabiegać o zagraniczne inwestycje, kusząc kapitał gotową na każde warunki siłą roboczą, bo jest to dla nich jedyna metoda przetrwania. A to oznacza, że teoretycznie machina może się kręcić wiecznie.
Neoliberalizm jest rodzajem darwinizmu ekonomicznego, który w istocie eliminuje słabe państwa, pozostawiając przy życiu i wzmacniając te silne. Kryterium, według którego dokonuje się selekcja, jest proste: wielkość zasobów kapitałowych. Suwerenność ma dzisiaj ustaloną, wysoką cenę.
Będzie tak do czasu, gdy turbokapitalizm w pełni ujawni swoją kryzysową naturę. Postępująca monopolizacja, w której globalna gospodarka opierać się będzie na coraz mniejszej liczbie gigantów, doprowadzi w końcu do niestabilności systemu, której konsekwencją może być ogólnoświatowy krach. Chyba że zwolennicy neoliberalizmu – tak jak niegdyś Jeffrey Sachs czy Paul Krugman – przejrzą na oczy i w porę zatrzymają się nad przepaścią.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
tel. 800 12 01 95