Jeszcze przed kilkunastoma miesiącami psy rasy tybetański mastif potrafiły kosztować w Chinach setki tysięcy dolarów. Ogromne, przypominające lwy zwierzęta stanowiły symbol bogactwa i świadczyły o potędze swojego właściciela. Chińscy milionerzy od zawsze lubili otaczać się markowymi przedmiotami i wszystkim, co mogło innym pokazywać ich status. Mastify z Tybetu nadawały się do tego idealnie, na pierwszy rzut oka powolne i ciężkie, potrafiły zmienić się w zabójcze psy obronne, które zgodnie ze swoją historią zażarcie broniły właścicieli. Do tego miały przynosić szczęście.
Zmienne trendy
Niestety sama moda na nie nie przyniosła im tyle szczęścia, na ile można było liczyć. W 2011 jeden z mastifów o rzadkim czerwonym umaszczeniu wabiący się „Hong dong" („Wielki plusk") w wieku 11 miesięcy znalazł nabywcę za 10 mln juanów, równowartość 1,5 mln dolarów. Kilka miesięcy wcześniej nawet półtoraroczne egzemplarze sprzedawano za pół miliona dolarów. Hodowcy inwestowali w tybetańskie mastify, podrasowywali ich zdjęcia na internetowych aukcjach oszukując, że ich kolory są bardziej nasycone niż w rzeczywistości, cena 200 tys. dolarów nie budziła zdziwienia i protestów ze strony kupujących. Znana była historia jednego właściciela, który wysłał swojego mastifa na lifting pyska. Uważał bowiem, że gdy ten będzie na zdjęciach miał bardziej groźną i poważną minę, wówczas będzie chętniej wykorzystywany jako reproduktor przynosząc właścicielowi większy zysk. Zabieg się nie powiódł, pies zmarł na stole, a bogacz skarżył klinikę na 140 tys. dolarów.
Z czasem rasa stała się coraz bardziej popularna, a tym samym straciła na swojej wyjątkowości. Najbogatsi Chińczycy nie mogli już przy pomocy tybetańskich mastifów manifestować swojej pozycji, bo takie psy mógł mieć dosłownie każdy. Na nasyconym rynku zamiast 200 tys. za mastify wystarczyło zapłacić 2 tys. W dzisiejszych Chinach, po niecałych trzech latach od środka mastifowej gorączki, psy są porzucane i oddawane do schronisk. Wciąż ogromne i z pozoru nieporadne są zamykane w metalowych klatkach i zamiast cieszyć oko swoich bogatych właścicieli mają jedynie czekać na transport do rzeźni. Tam za 5 dolarów od sztuki przerabiane są na jedzenie, skórę do galanterii, a z ich futrzanych kołnierzy, dzięki którym uzyskały status śnieżnych lwów, wyrabia się elementy do kurtek i rękawiczek.
Lwy zamiast lisów
Za gasnącą modę na tybetańskie psy stróżujące odpowiada także antykorupcyjna kampania prowadzona przez chiński rząd. Prezydent Xi Jinping postawił sobie za punkt honoru wyłapanie wszystkich skorumpowanych urzędników, którzy czerpią nielegalne przychody spoza państwowych źródeł. Te działania nazywa się oficjalnie „Polowaniem na lisy", jednak jak się okazuje jej ofiarami stają się także lwy z Tybetu. Kraj przechodzi także transformację gospodarki, która po niedawnych szybkich wzrostach obecnie równie szybko zwalnia. Nie wszystkie fortuny ludzi decydujących się na mastify przetrwały, zwierzęta stawały się zbędnym dodatkiem, z którego można było najłatwiej zrezygnować. Ważące często ponad 60 kilogramów psy wymagały każdego dnia kosztownego utrzymania na poziomie od 50 do 60 dolarów.
Tybetańskie mastify, które jeszcze niedawno miały liczyć na jeszcze większe powodzenie u chińskich elit, obecnie skazane są na całkowitą zależność od ludzi. Choć jeszcze przed kilkoma miesiącami chiński rząd miał dofinansowywać klinikę pewnego południowokoreańskiego specjalisty od klonowania psów między innymi po to, by najrzadsze mastify można było powielać z łatwością nieosiągalną w naturze, dziś psom pozostaje liczyć jedynie na przychylność miłośników zwierząt, ekologów i aktywistów. Tylko oni walczą w obronie niedawnych symboli potęgi najbogatszych.