Generał Chan-ocha nie pierwszy raz wkroczył na czele sił zbrojnych do tajlandzkiej polityki – już w 2006 r. „naprawiał błędy polityków" gdy przepędził ówczesnego premiera Thaksina Shinawatrę. Po ośmiu latach ten sam los podzieliła Yingluck, rodzona siostra Thaksina, która także została premierem na fali popularności odziedziczonej po bracie. Na kilka dni została zatrzymana i przebywała w areszcie, gdzie miała „ochłonąć i przemysleć swoje postępowanie".
Wojsko demonstruje łagodność i dbałość o porządek, choć dowódcy wprowadzili godzinę policyjną, a demonstranci, którzy mimo ogłoszenia stanu wojennego odważyli się protestować na ulicach Bangkoku trafili za kraty. Nie jest to jednak żadna „rozprawa", bowiem liczba aresztowanych nie przekracza 150 osób. Najlepszym dowodem na łagodny przebieg obecnego puczu jest wyjątkowo słaba reakcja giełdy w Bangkoku, która nie odnotowała żadnego gwałtownego spadku indeksów.
Prayuth Chan-ocha nie jest typowym, żądnym władzy lub ogarniętym ideą zbawiania świata dyktatorem. Twierdzi, że musiał jedynie wylać kubeł zimnej wody na głowy polityków, których premanentna parlamentarno-uliczna walka doprowadza Tajlandię co kilka lat na skraj anarchii.
60-letni, pochodzący z północy Tajlandii generał znany jest jako zwolennik monarchii, bezwzględnie oddany sędziwemu i cieszącemu się wielką lojalnością poddanych królowi (a jeszcze bardziej królowej Sirikit). Większą część kariery oficerskiej rozpoczętej w Królewskiej Akademii Wojskowej Chulachomklao przeszedł w 21 Pułku Piechoty, znanym jak Pułk Królowej. Tajscy komentatorzy uważają, że jego wystąpienie przeciw rządowi w 2006 r. związane było tyle z anarchią polityczną w kraju, co z plotkami o próbach wpływania przez ówczesnego premiera na dziedziczenie tronu po sędziwym królu Bhumibolu Adulyadeju.
Niektórzy uważają, że te same względy mogły zadecydować o interwencji armii po raz kolejny, bowiem tajemnicą poliszynela jest to, że przebywający dziś na emigracji w Dubaju Thaksin Shinawatra miał nadal wielki wpływ na siostrę i jej partię Pheu Thai, a zdaniem wielu po prostu rządził z tylnego siedzenia. Niewykluczone, że klan Shinawatrów znów zaczął kombinować jak wpłynąć na korzystną dla siebie sukcesję po 86-letnim królu, który w ostatnich miesiącach prawie nie wstawał już ze szpitalnego łóżka.
Tymczasem generał zawsze wykazywał się niezłomną lojalnością. Kiedy w 2010 r. grupa tajskich intelektualistów zażądała zmiany prawa przewidującego 15 lat więzienia za obrazę majestatu, Prayuth Chan-ocha odpowiedział, że „składający takie propozycje mogą spokojnie przenieść się do innego kraju".
Zapewne silna pozycja generała na dworze królewskim spowodowała, że nikt nie ośmielił się odesłać go do jakiegoś prowincjomnalnego garnizonu, nawet mimo powszechnego przekonania, że Prayuth Chan-ocha od czasu objęcia jesienią 2010 r. stanowiska szefa sztabu armii sprzyja antyrządowym „żółtym koszulom".
Kilka miesięcy przed jego nominacją wojsko próbowało siłą zakończyć protesty, jednak mimo kilkudziesięciu ofiar starć polityczny klicz trwał nadal. Pytany wielokrotnie o możliwość „zaprowadzenia porządku" przez siły zbrojne Prayuth Chan-ocha odmawiał komentarzy. Jeszcze pod koniec zeszłego roku stwierdził „te drzwi są jednocześnie i zamknięte i otwarte". Po upływie kolejnego półrocza cierpliwość dowódcy armii się wreszcie wyczerpała.
Dokładne plany Prayutha Chan-ochy nie są jeszcze znane. Wczesniej zapowiadał, że najpóźniej we wrześniu uda się na emeryture, jednak w obecnej sytuacji to wątpliwe. Wygląda na to, że utworzona przez tajskich generałów Narodowa Rada Pokoju i Porządku utrzyma ster rządów jeszcze dobrych kilka miesięcy.
Naczelny dowódca armii podkreśla, że nie zamierza trzymać się władzy i odda ją cywiliom zaraz po kolejnych wyborach, które powinny odbyć się najpóźniej jesienią tego roku.