Mimo że samolot zniknął z radarów 8 marca, wciąż brak konkretnych informacji o losach pasażerów i załogi. Trwają systematyczne poszukiwania prowadzone już na ogromnym obszarze, porównywalnym wielkością z Australią. Uczestniczą  w nich samoloty i okręty należące do 26 państw.

Zakrojona na tak dużą skalę wspólna akcja obudziła nadzieję, że pomoże to wreszcie w pogłębieniu współpracy w regionie, który mimo szybkiego rozwoju i licznych więzi ekonomicznych cierpi na poważny deficyt integracji. W praktyce okazuje się to jednak trudne.

Nawet regionalna organizacja Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN) nie ma instrumentów do szybkiej koordynacji działań ratowniczych. ASEAN posiada wprawdzie w Dżakarcie własne centrum reagowania na sytuacje kryzysowe, jednak jego statut wymienia jedynie klęski żywiołowe, trzęsienia ziemi i tsunami. O poszukiwaniu zaginionego samolotu nie ma ani słowa.

– Szkopuł w tym, że z powodu różnic politycznych nie ma czegoś takiego jak wspólna linia państw należących do organizacji – mówi prof. Bogdan Góralczyk, politolog z UW, były ambasador w Bangkoku. – Brak przede wszystkim porozumień o  współpracy wojskowej, a byłyby one istotne właśnie w sprawach takich jak poszukiwanie malezyjskiego samolotu.

Jak byłoby to ważne, okazało się we wtorek, gdy władze Tajlandii ujawniły, że ich radary wojskowe obserwowały nieznany samolot – prawdopodobnie właśnie zaginiony boeing 777 – już po tym, jak zniknął z radarów cywilnych i przestały odpowiadać jego urządzenia pokładowe.

Oznacza to, że o zaginionym samolocie więcej niż kontrola lotów lotnictwa cywilnego mogły wiedzieć służby lotnictwa wojskowego kilku państw regionu, a także np. wywiad amerykański wykorzystujący zwiad satelitarny. Tyle że wszyscy nabrali wody w usta.

Ważniejsze od losów kilkuset ludzi okazało się chronienie strategicznych dla każdego państwa informacji o monitorowaniu przestrzeni powietrznej. Wszyscy się obawiają, że ujawnienie danych o wykryciu położenia zaginionego samolotu wskaże potencjalnym wrogom rozmieszczenie własnych stacji radiolokacyjnych i zasięg ich obserwacji. – Nawet jeśli zdecyduje się na to jedno czy drugie mniejsze państwo, to nigdy swoich kart nie odkryją Chińczycy, Hindusi czy Rosjanie – mówi prof. Góralczyk.

O tym, że współpraca regionalna jest w istocie fikcją, świadczą decyzje kolejnych państw, które ogłaszają, że będą prowadziły poszukiwania na własną rękę. Pierwszy poinformował o tym premier Malezji Nadżib Razak. Malezyjczycy przyjęli za pewnik, że piloci zaginionego samolotu celowo zmienili kurs, dlatego nie ma sensu prowadzić akcji wzdłuż trasy Kuala Lumpur – Pekin. Koncentrują się więc na obszarze leżącym na zachód od tej linii.

Na początku tygodnia o rozpoczęciu własnej akcji poinformowały także władze chińskie. To najlepszy dowód na to, że wyraźnie już zirytowani Chińczycy nie dowierzają malezyjskim partnerom.

Jako że na pokładzie lotu MH370 najwięcej było obywateli Chin (152 z 239 osób), rząd w Pekinie jest żywo zainteresowany wyjaśnieniem ich losu. To zaś daje nadzieję na postęp w poszukiwaniach, w regionie bowiem jedynie Chiny dysponują odpowiednimi środkami technicznymi.

Samodzielna chińska akcja poszukiwawcza może jednak wywołać nowe napięcia, bowiem obszar, który Chińczycy uznają za swój (zatwierdzony zresztą przez Międzynarodową Organizację Morską) obszar morskich akcji ratowniczych, pokrywa się w kilku miejscach z wodami terytorialnymi Wietnamu, Malezji i Filipin.

W sytuacji gdy trwa spór o kontrolę nad pojedynczymi wysepkami i dużymi obszarami morskimi, wątpliwe, by rządy tych państw były zadowolone z pojawienia się na spornych akwenach chińskich jednostek. Nawet jeśli ich obecność usprawiedliwiają tym razem wyższe racje.