Powodem powstania pierwotnego NATO była konieczność ustabilizowania sytuacji po II wojnie światowej. Trzeba było zatrzymać falę destrukcji, kolonializmu i nastrojów nacjonalistycznych w Europie. Amerykańscy stratedzy stwierdzili, że lekarstwem na nacjonalizm może być transnacjonalizm, czyli zastąpienie koncepcji narodu czymś większym, międzynarodowym. NATO powstało jako światowy parasol dbający o poprawność rozwoju rynków i stref wolnego handlu. Dbano o utrzymanie równowagi pomiędzy Zachodem a blokiem wschodnim.

Dziś trudno jest widzieć ten sam układ sił, jaki był podczas Zimnej Wojny. NATO stoi na straży bezpieczeństwa przed działaniami strony rosyjskiej, ale nie wydaje się zbyt przekonujące w obliczu realnych ruchów wojsk na Krymie i separatystycznych żądań tego obszaru. Powstaje nowa równowaga państw, której utrzymaniem powinna zająć się dodatkowa organizacja.

Chińska linia 9 kresek

Pozycja USA jest coraz częściej wystawiana na próbę. Prezydent Obama nie obronił Syrii, nie wykazał się stanowczością wobec nowych władz w Egipcie, wciąż szuka sposobu na skuteczne zagrożenie bezkarności Rosji. Rośnie za to znaczenie Chin i to one uzurpują sobie rolę strażnika pokoju w Azji. Widać to dobrze na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy, które upływają w Azji Południowo-Wschodniej pod znakiem ciągłych waśni terytorialnych. Najpoważniejsze z nich toczą się między Chinami a Japonią o sporny archipelag, który dla pierwszych funkcjonuje jako Diaoyu, dla drugich jako Senkaku. Co jakiś czas Państwo Środka zaskakuje świat wyznaczając nowe granice stref wpływów. A to powiększy bez ostrzeżenia granice bezpieczeństwa lotów, tzw. ADIZ. A to przypisze sobie nowe wpływy na terenie Morza Południowochińskiego z naruszenie ONZ-owskiej konwencji prawa morskiego. Pod koniec 2012 roku Chiny wprowadziły do obiegu nowe paszporty biometryczne, w których sporne z wieloma państwami wyspy zaznaczono linią demarkacyjną włączając je jako teren chiński. Ta linia znana jest w Azji jako nine-dotted line, granica 9 kresek, które pokazują zasięg terytorialny Chin. 9 spornych terenów to m.in. Wyspy Paracelskie (spór z Wietnamem), wyspy Spratly (z Filipinami, Brunei, Malezją, Tajwanem i Wietnamem) oraz rafa Scarborough (Filipiny). Rządy Filipin i Wietnamu ostro protestowały przeciwko wyraźnemu zaznaczeniu tych granic w chińskich paszportach. Przybijanie oficjalnych pieczątek w nowych dokumentach świadczyłoby, że pozostałe państwa akceptują nowy stan posiadania Chin.

Batalie Chin o coraz to nowe fragmenty terenu przypominają starania Rosji o przyłączeniu Krymu. Krok po kroku, działania są dokładnie planowane, międzynarodowa czujność usypiania i podczas, gdy już nikt nie pamięta, o co chodziło we wcześniejszych sporach, następuje kolejna eskalacja. I znowu historia zatacza koło. Wyczuleni na punkcie chińskiej ekspansji są oczywiście mieszkańcy spornych terenów. Chiński rząd nic sobie z tego jednak nie robi i kontynuuje swoją politykę.

Wspólny wróg - Japonia

Zawsze przecież może być gorzej. Wspólnym wrogiem dla Chin i pozostałych państw jest Japonia. Wrogiem pomimo prawie 70 lat, które minęły od zakończenia II wojny światowej i wrogiem na własne życzenie, ponieważ obecny premier Kraju Kwitnącej Wiśni, Shinzo Abe, daje upust swoim nacjonalistycznym zapędom. Mimo iż jego ludzie są zmęczeni dwoma dekadami stagnacji gospodarczej, ciągnącymi się od 3 lat problemami ze skażeniem w Fukushimie i brakiem perspektyw na zmiany na lepsze, Abe gra na nosie sąsiadom Japonii odwiedzając kontrowersyjną świątynię Yasukuni. Spoczywają w niej dusze 14 japońskich największych zbrodniarzy wojennych. Premier odwiedzając to miejsce kultu wszystkich ofiar światowego konfliktu, potwierdza szacunek, jaki żywi od dzieciństwa przywódcom Japonii nacjonalistycznej, zapatrzonej w swoją wielkość i dumę. W grudniu 2014 roku wejdzie w życie najbardziej oczekiwane przez premiera dzieło – ustawa o nowoczesnej cenzurze. Nie wiadomo do końca, co przyniesie, ale na pewno będzie wiązać się ze sporymi ograniczeniami wolności wypowiedzi zarówno dla polityków, przedsiębiorców jak i dla dziennikarzy w Japonii. Wszystko wskazuje na to, że premier stwarza sobie własną rzeczywistość do jeszcze lepszego kontrolowania kraju.

Walka o pozostałe kraje regionu

Na tle tego pojedynku gigantów, czyli Chin i Japonii, jest bardzo wiele mniejszych gospodarek, które mają wiele do zaoferowania. Shinzo Abe wie, że chiński rynek jest dla Japonii stracony. Za dużo złych słów padło z obu stron, by można było szybko wrócić do normalności. Podobnie rzecz zaczyna się mieć ze sprawami koreańskimi. Korea Południowa nie doczekała się oficjalnych przeprosin za zbrodnie popełnione na ludności cywilnej podczas II wojny światowej przez japońskich żołnierzy. Nawet stanowiska nieoficjalne, jak raport Kono z 1993 roku oraz stanowisko Murayamy, premiera Japonii z 1995 roku, gabinet Abe będzie chciał poddać rewizji. Korea nie chce budować relacji partnerskich z państwem, które tyle lat po wojnie nie chce zwyczajnie przyznać się do błędów sprzed kilku pokoleń. Antyjapońskie nastroje podsycane są przez Chiny, a to prowadzi do tak kuriozalnych i niepotrzebnych sytuacji jak powstanie muzeum poświęconego zabójcy pierwszego japońskiego premiera Ito Hirobumiego, Koreańczyka An Jung-geuna. Do zabójstwa doszło ponad wiek temu, w 1909 roku na dworcu w mieście Harbin, na północy Chin. Od stycznia 2014 roku na tym samym peronie można obejrzeć stałą ekspozycję poświęconą zamachowcowi. To cios wymierzony w Japończyków i próba stworzenia przeciwwagi dla świątyni Yasukuni. Japonia wie, że z Chinami i Koreą wiele chwilowo nie ugra, dlatego stara się przekonać do siebie pozostałe kraje regionu. Premier Abe niezmordowanie podróżuje po stolicach Azji Południowo-Wschodniej i oferuje lukratywne kontrakty dla Mianmy, Wietnamu, Kambodży i Laosu.

Chiński policjant

Chiny trzymają się kursu znanego jeszcze z czasów Deng Xiaopinga. Zgodnie ze starym powiedzeniem: „Spokojnie obserwować i analizować, zabezpieczać swoją pozycję, ze spokojem stawiać czoła problemom, trzymać w tajemnicy własne możliwości i czekać na odpowiedni moment, a przy tym pamiętać, by nie rzucać się w oczy, doprowadzać do końca wszelkie działania w spokojny sposób, nigdy nie forsując swojego zdania" Chiny są w stanie cierpliwie czekać na przyznanie upragnionej pozycji policjanta Azji. Według ostatnich zapewnień rządu „pokój może być utrzymany jedynie przez siłę". Na dzień przed ogłoszeniem nowego budżetu na obronność, który opiewa na 132 mld dolarów, podano do wiadomości, że chińska armia jest gotowa odpowiedzieć zbrojnie na każdy atak wymierzony w suwerenność kraju. Chiny utrzymują, że mają się przed kim bronić – niedawny zamach na dworcu w Kunming mógł zostać przygotowany przez separatystów z Xinjiangu – spornym terytorium pozostaje dla Państwa Środka Tybet. Dlatego Chiny nie będą za żadną cenę podsycać dążeń niepodległościowych innych państw i chęci do interwencji militarnych mających pomóc ucieśnionym mniejszościom narodowym. Nie chcą ryzykować, by na tej zasadzie mieć u siebie komisarzy z ONZ, NATO, czy innej organizacji, którzy mieliby patrzeć chińskiemu rządowi na ręce. Dlatego też przydałoby się stworzyć azjatyckie NATO, które być może okaże się potrzebne o wiele wcześniej niż wydaje się to w obecnej sytuacji.

Walka o przywództwo

Pomysł stworzenia takiej organizacji płynie zarówno z USA – rząd prezydenta Obamy uznał, że o wiele więcej warta jest pozycja Stanów na Pacyfiku, nazywa się to „zwrotem ku Azji" (ang. pivot to Asia). Także Japonia zaczyna coraz śmielej wysywać taką koncepcję. Mówi o niej najwięcej Shigeru Ishiba, obecny szef rządzącej partii LDP, drugi po premierze Abe przedstawiciel tej siły politycznej. Ishiba to były minister obrony, który uchodzi za entuzjastę militariów. W przeszłości wspominał już o tym, że Japonia powinna utrzymywać reaktory atomowe, by w razie potrzeby mieć możliwość produkcji broni atomowej. Polityk forsuje także coraz większe zacieśnianie współpracy japońskich Sił Samoobrony z amerykańskim wojskiem. O tym, jak trudno jest wierzyć w dobre intencje polityków Kraju Kwitnącej Wiśni pokazuje komentarz Ishiby o przeciwnikach wspominanej ustawy o cenzurze – ich protesty porównał do aktów terroryzmu.

Chiny robią, co mogą, by uprzedzić Japonię w utrzymywaniu tego militarnego prymatu w Azji. Pekin pracuje nad tym, by dowodzić dochodzeniem po tajemniczym wypadku malezyjskiego Boeinga. To dla chińskiego rządu idealna okazja, by podbudować swoją pozycję i pokazać się światu jako dobry policjant, który sprawnie i szybciej od innych rozwiąże trudną zagadkę kryminalną. Stawka w tej walce jest ogromna – przywództwo w całej Azji. Przynajmniej w tej części pozostającej poza wpływami Putina.