Policja zażądała we wtorek, by były wicepremier, a obecnie poseł opozycji, 64-letni Suthep Thaugsuban sam oddał się w jej ręce. Jest on oskarżany o podsycanie nastrojów i prowokowanie demonstrantów do okupacji urzędów państwowych. Faktycznie – w ostatni weekend dziesiątki tysięcy ludzi zajęły budynki ministerstw Finansów i Spraw Zagranicznych (skąd jednak się wycofali) po tym, jak Thaugsuban umieścił na Facebooku wpis: „Bracia i siostry, wejdźcie i przenocujcie w ministerstwie, aby pilnować naszych pieniędzy z podatków".
Do aresztowania nie doszło, bo władze zobowiązały się do niestosowania przemocy, a tłum demonstrantów z chorągiewkami w barwach narodowych osłania swojego przywódcę. We wtorek antyrządowi demonstranci rozszerzyli swoją akcję i wdarli się do kolejnych budynków rządowych. Strzegą wejść resortów transportu, turystyki i rolnictwa, by nikt nie wchodził do budynków. Tłum zebrał się także przed chronioną przez służby bezpieczeństwa siedzibą MSW. Demonstranci zapowiadają odcięcie dopływu wody i elektryczności do gmachu.
W stolicy Tajlandii obowiązuje specjalna ustawa dotycząca bezpieczeństwa, która daje możliwość wprowadzenia godziny policyjnej lub zakazania zgromadzeń (w trzech centralnych dzielnicach objętych protestami obowiązywała ona już od końca lata).
W mieście widać też wzmożoną obecność uzbrojonych oddziałów szturmowych policji. Na razie to tylko demonstracja siły, nigdzie nie podjęto bowiem zdecydowanej akcji przeciwko demonstrantom.
Antyrządowe protesty w Bangkoku, największe od czasu masowych demonstracji z 2010 r., trwają nieprzerwanie od kilku tygodni. Prawdziwe tłumy wyległy na ulice stolicy Tajlandii w ostatni weekend, kiedy liczbę uczestników protestów szacowano na 400 tys. O ile jednak trzy lata temu Tajowie protestowali w obronie Thaksina Sinawatry – miliardera i dwukrotnego byłego premiera odsuniętego od władzy przez wojskowych w 2006 r. – o tyle dzisiaj sympatie ulicy zmieniły się diametralnie. Ludzie mają dość rządów Yingluck Sinawatry, siostry Thaksina.
Elegancka pani premier pełni funkcję szefowej Rady Ministrów od czerwca 2011 r., ale w powszechnym przekonaniu nie jest samodzielna. Jej poczynaniami (oczywiście korzystnymi dla rodu Sinawatra) podobno nadal „zdalnie" kieruje jej przebywający na luksusowej emigracji w Dubaju brat. Wybuch gniewu wywołała poparta przez panią premier propozycja ogłoszenia amnestii, która umożliwiłaby powrót do kraju Thaksina Sinawatry (w 2008 r. został on zaocznie skazany na dwa lata więzienia za korupcję). Projekt ustawy upadł w senacie, ale nie uśmierzyło to antyrządowych nastrojów.
Zasadnicza różnica między sytuacją w 2010 r. i obecną widoczna jest też w wyraźnie słabszym poparciu dla obozu władzy. Zwolennicy rządu zwani popularnie „czerwonymi koszulami" (w odróżnieniu od swoich oponentów zwanych w 2010 r. „żółtymi koszulami") zbierają się tylko na jednym stołecznym stadionie (oficjalnie, by nie prowokować starć z ich przeciwnikami) i są w mniejszości. Brakuje im przede wszystkim wsparcia przybywających z prowincji przedstawicieli uboższych warstw ludności, która wcześniej poddawała się populistycznym hasłom Thaksina Sinawatry – telekomunikacyjnego magnata głoszącego, że występuje w obronie biednych Tajów.
Opozycyjna Partia Demokratyczna zapowiedziała wniosek o głosowanie nad wotum zaufania dla rządu. Szanse na odwołanie Yingluck Sinawatry w parlamencie są jednak niewielkie, ponieważ rządząca partia Pheu Thai ma stabilną większość. Dlatego opozycja nie zrezygnuje łatwo z ulicznych protestów, które miałyby doprowadzić do wcześniejszych wyborów. Nie ma jednak gwarancji, że nowe głosowanie zmieni układ polityczny w kraju. Stolica jest dziś za zmianami na szczytach władzy, lecz na prowincji, zwłaszcza na północy kraju, zwolennicy klanu Sinawatra są nadal w większości.
Przeciągające się niepokoje polityczne grożą destabilizacją najsilniejszego ekonomicznie państwa w południowo-wschodniej Azji. Na razie większość demonstracji ma stosunkowo spokojny przebieg (mimo przepychanek z policją nie ma ofiar śmiertelnych, których w 2010 r. było ok. 90). Protesty ograniczają się przy tym do kilku stołecznych dzielnic.
Długotrwałe niepokoje mogą jednak zniechęcać część zagranicznych gości, których liczba ku radości Tajów wzrosła w ciągu roku dwukrotnie. Utrata dochodów z turystyki oznaczałaby zaś poważny cios dla gospodarki 67-milionowego państwa, które i tak boryka się z kłopotami z powodu spowolnienia w Chinach.