Biały człowiek zakłócił ten odwieczny stan rzeczy na ledwie cztery stulecia
To, że w erze pozimnowojennej centrum współczesnego świata przesunęło się z tradycyjnie rozumianego Zachodu w rejon Azji i Pacyfiku, brzmi już jak politologiczna oczywistość. Od kilku lat z konsekwencji tego, co wydarzyło się w ostatnich dekadach XX wieku na obszarze od Chin i Indii po Indonezję, a nawet Australię, wyciągają praktyczne wnioski najważniejsze „stare" potęgi, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Część z nich mówi o nadchodzącym „wieku Azji", inni (jak Hillary Clinton, była szefowa amerykańskiej dyplomacji, albo jej rosyjski odpowiednik Siergiej Ławrow) z troski o własne miejsce w nowym rozdaniu wolą go nazywać „erą Pacyfiku".
Niezależnie od tych niuansów jedno jest pewne – na naszych oczach niepostrzeżenie przewartościowaniu uległ porządek świata, w którym termin „wartości uniwersalne" de facto oznaczał „wartości zachodnie". Idąca własną drogą Azja – coraz silniejsza ekonomicznie, a co za tym idzie, także politycznie i militarnie – nie czuje już kompleksów wobec Europy i Ameryki, a pępek świata przesuwa się bardzo daleko na wschód.
Dwa olbrzymy
Czynników determinujących wzrost znaczenia Azji w XX wieku było kilka, choć niewątpliwie najważniejszym z nich było przebudzenie chińskiego giganta. Dołączenie do nich drugiego olbrzyma – Indii – ostatecznie przeważyło wschodnią geopolityczną szalę. Chiny umiejętnie korzystające ze swych olbrzymich zasobów ludnościowych i naturalnych miały największą szansę na odegranie czołowej roli w regionie, choć jeszcze w latach 70. XX wieku nie było to takie oczywiste, jak wydawać się może z dzisiejszej perspektywy.
Chińczycy wcale nie byli pierwsi – komunistyczni przywódcy skupieni wokół uznawanego dziś za ojca reform Deng Xiaopinga uważnie przyglądali się doświadczeniom swoich sąsiadów i niewątpliwie wiele ich rozwiązań adaptowali we własnym modelu. Przecież Japonia zaczęła własną drogę ku nowoczesności i potęgi gospodarczej już w epoce Meiji, czyli w latach 70. XIX wieku. To właśnie Japończycy pokazali w wojnie z Rosją, że wystarczą trzy, cztery dekady, by z dobrze zorganizowanego państwa uczynić liczącą się na świecie potęgę. To, że podczas drugiej wojny światowej uczynili z własnej siły jak najgorszy użytek, to już całkiem inna sprawa.
Kolejna historia sukcesu to rozwój bliskich Chińczykom kulturowo i mentalnie „azjatyckich tygrysów" z Tajwanem i Koreą Południową na czele. Korea do swojego sukcesu wystartowała dekadę po dewastującej wojnie, która zniszczyła Półwysep Koreański niemal dosłownie do gołej ziemi. Koreańczycy oczywiście czerpali z doświadczeń japońskich (choć z uwagi na uprzedzenia do wyspiarskich sąsiadów niechętnie o tym mówią).
Zarówno Japończycy, jak i Koreańczycy zbudowali kapitalizm państwowy oparty na kilku wspólnych elementach. Podstawą gospodarki stały się wielkie konglomeraty gospodarcze (keiretsu albo czebole) skupiające w ramach jednej struktury struktury przemysłowe, jak i obsługujące je instytucje finansowe oraz zaplecze edukacyjne, naukowe czy społeczne. Do tego postawili na rozbudowę kapitału społecznego, a przede wszystkim na edukację.
Dokonania Korei w tej dziedzinie są wręcz niewiarygodne – podczas gdy na początku lat 50. dla większości społeczeństwa nawet umiejętność czytania i pisania była luksusem (odsetek analfabetów sięgał 78 proc.), dziś mówi się wręcz o „nadedukacji". Chińczycy własne zaległości zaczęli nadrabiać w latach 90., ale robią to z godną podziwu konsekwencją.
To, że Azja rozpocznie walkę o tytuł nowego gospodarczego centrum świata, wcale nie było takie oczywiste. W ciągu dwóch pierwszych dekad po II wojnie światowej nic na to nie wskazywało. Indie pogrążone były w głębokiej biedzie, przeżywając dodatkowo bóle narodzin swojej niezależnej państwowości. Chinami wstrząsała najpierw wojna domowa, potem szaleńcze eksperymenty Mao Zedonga zakończone dewastującą kraj rewolucją kulturalną, która nie miała nic wspólnego ani z rewolucją, ani z kulturą. Była jedynie największym pogromem w historii, porównywalnym jedynie z „dokonaniami" reżimu Stalina.
W roku 1953 brytyjscy urzędnicy prognozujący rozwój poszczególnych regionów świata na użytek rządu wytypowali kilka państw, które ich zdaniem są na dobrej drodze do zamożności. Na czołowym miejscu znalazły się – jakżeby inaczej – nieźle prosperujące brytyjskie kolonie w Afryce, zwłaszcza eksportująca chętnie kupowane kakao Ghana oraz zamożna dzięki rozwiniętemu rolnictwu Rodezja (dzisiejsze Zimbabwe). Znajdująca się w przededniu wojny Korea została sklasyfikowana jako „obszar bez szans rozwojowych". Trudno dziś o bardziej pouczającą ocenę europocentrycznej wizji świata niż choćby krótki spacer po współczesnym Seulu i – dla porównania – po wynędzniałym Harare pod rządami Roberta Mugabe.
Kopia czy modyfikacja?
To, że z szansy, jaką dawał powojenny rozwój handlu międzynarodowego i coraz częstsze poszukiwanie możliwości inwestycyjnych kapitału za granicą (czyli coś, co dopiero w latach 80. nazwano globalizacją), skorzystały jako pierwsze państwa Dalekiego Wschodu, związane jest też z ich tradycją historyczną i kulturową. Wbrew przewidywaniom Brytyjczyków podstawą sukcesu wcale nie musiało być jedynie sprawne skopiowanie Zachodu, z jego systemem ekonomicznym i instytucjami. W domyśle miało się to wiązać z przejęciem „wyższych" wartości – od religii po system ekonomiczny i polityczny.
W przypadku Azji Wschodniej było wręcz przeciwnie. To prawda, że Azjaci czerpali ze zdobyczy zachodniej technologii, z wzorców budowy infrastruktury, organizacji produkcji i logistyki. Skopiowali nawet zachodni system parlamentarny (choć z modyfikacjami), jednak nigdy nie zapomnieli o własnych tradycjach i zdobyczach cywilizacyjnych. Trudno zresztą, by porzucili liczące kilka tysięcy lat wzorce cywilizacyjne, a zwłaszcza system konfucjański stworzony w czasach, gdy w Europie kwitła dopiero cywilizacja grecka.
Dominująca w Azji Południowej kultura indyjska w nie mniejszym stopniu determinuje dziś tło kulturowe ekonomicznej rewolucji dokonującej się z pewnym opóźnieniem, ale równie dynamicznie w Indiach. Kolonialna przeszłość i dominacja języka angielskiego w życiu urzędowym powoduje, że Hindusi lepiej niż ich sąsiedzi zza Himalajów rozumieją wartości zachodnie, choć niekoniecznie je podzielają. Podobieństwo między „konfucjańskim" wschodem a subkontynentem indyjskim widać w tym, że wraz z rosnącą siłą ekonomiczną (a wraz z nią także polityczną i militarną) oba kręgi kulturowe coraz chętniej odwołują się do własnych tradycji.
Z ich punktu widzenia to zresztą jedynie powrót do „naturalnego porządku historii", w której przez 5 tysięcy lat najwyżej rozwinięte cywilizacje świata znajdowały się nad Jangcy i Gangesem. Biały (albo jak uważają Azjaci – „różowy") człowiek zakłócił ten odwieczny stan rzeczy na ledwie cztery stulecia. Jeszcze ok. roku 1700 Azja tworzyła ok. 60 proc. globalnego bogactwa. Jeśli sprawdzą się prognozy Instytutu Fung z Hongkongu, to podobny wskaźnik osiągnięty zostanie znów ok. roku 2060.
Zarówno sami Azjaci, jak i obserwatorzy ich kontynentu w państwach Zachodu (notabene w USA jest dziś dwa razy więcej politologów zajmujących się Azją niż europeistów) zgadzają się, że u podstaw wielkiego przesunięcia biegunów geopolitycznych są tzw. wartości azjatyckie. Mało kto opisał lepiej ten zbiór tradycyjnych wartości, które zadecydowały o potędze Wschodu, niż Kishore Mahbubani, singapurski dyplomata i politolog, autor ważnej książki „Nowa azjatycka półkula". To, że pochodzi on właśnie z Singapuru, miejsca, gdzie spotykają się kultury chińska, indyjska i malajska, dało mu doskonały ogląd historyczny i socjologiczny najważniejszych kręgów kulturowych Azji.
Społeczeństwa wschodnioazjatyckie, choćby z uwagi na liczebność i stopień zorganizowania politycznego w historii, są znacznie bardziej kolektywistyczne niż narody Zachodu. Mniej liczy się indywidualizm i sukces jednostki, bardziej praca dla wspólnego dobra w dobrze zorganizowanej, mocno zhierarchizowanej społeczności. Wyrazem tego jest głęboko zakorzeniony szacunek dla ludzi wyższych stopniem, ale także wiekiem – szczególnie dla własnych przodków. Stąd niedaleko do kultu rodziny. W stosunkach społecznych obowiązuje zasada utrzymywania harmonii, co oznacza, że rządzący mają wykazać się powściągliwością i demonstrują samoograniczenie, rządzeni zaś powstrzymują się przed próbami naruszania porządku społecznego siłą.
Wszystko to oczywiście taka sama teoria jak powszechność chrześcijańskiego miłosierdzia w cywilizacji zachodniej, niemniej jednak „wartości azjatyckie" dość dobrze odgrywają rolę szkieletu współczesnych struktur społecznych i gospodarczych. Zwłaszcza w Chinach, które dzisiaj nie są ani w pełni konfucjańskie, ani w pełni komunistyczne, ani w pełni kapitalistyczne (nie przeszkodziło im to jednak w dokonaniu bodaj największego skoku cywilizacyjnego w historii ludzkości). Ów historyczno-obyczajowy konglomerat jest tak silny, że wywiera wpływ nawet na państwa islamskie w regionie (Malezja, Indonezja), które w rezultacie okazują się bardziej zaawansowane cywilizacyjnie niż państwa Bliskiego Wschodu.
Przywiązanie do własnej drogi rozwojowej, o której mówią od dwóch dekad prawie wszyscy liczący się przywódcy azjatyccy (z fanatycznie broniącym azjatyckiej drogi rozwoju ojcem modernizacji Malezji Mohamadem Mahathirem na czele), nie tylko nie spowolniło rozwoju ich regionu, ale wręcz pozwoliło Azjatom na uniknięcie kilku istotnych pułapek, które przyczyniły się do wybuchu ostatniego kryzysu na Zachodzie.
Banki w drugim szeregu
Od dawna na przykład powszechne było w Azji przekonanie o tym, że banki nie tworzą wartości dodanej, a jedynie odgrywają rolę służebną wobec gospodarki realnej. To dlatego trudno było nabrać Japończyków czy Koreańczyków na instrumenty pochodne i inne sztuczki prowadzące na ekonomiczne manowce. Zachodnie instytucje finansowe z kolei zarzucały państwom azjatyckim, że prowadzą własne banki na smyczy rządów, ale najwyraźniej ta praktyka wyszła im akurat na zdrowie. Nawet w czasie globalnego kryzysu spadek średniego tempa wzrostu w regionie Azji i Pacyfiku do „zaledwie" 7,2 proc. w 2012 r. musi budzić na borykającym się z kryzysem Zachodzie niekłamany podziw.
W praktyce państwa azjatyckie często ignorowały zalecenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, uważając, że nie przystają one do miejscowych uwarunkowań. Także dzisiaj w walce z kryzysem (w ich przypadku to raczej spowolnienie rozwoju niż recesja) mają własne pomysły. Nawet kiedy chiński prezydent Xi Jinping wzywa do oszczędnego życia, to nie chodzi mu o drakońskie oszczędności budżetowe, lecz o samoograniczenie klasy rządzącej i ludzi bogatych w myśl zaleceń konfucjanizmu.
Przykładem państwa, któremu zabrakło owych wspólnych dla większości regionu wartości, są Filipiny, które już dawno miało wszelkie szanse na sukces, ale z nich nie skorzystało. W okresie wojny wietnamskiej Filipiny były zapleczem Amerykanów, korzystały z pomocy i pierwszych inwestycji zagranicznych. Dziś jednak muszą nadrabiać zacofanie, a lepiej od nich radzi sobie nawet wychodzący z ortodoksyjnego komunizmu Wietnam.
Dlaczego? Analitycy przyczyn doszukują się w kolonialnej przeszłości Filipin, nawróconych na katolicyzm przez Hiszpanów, później wykorzystywanych jako niezatapialny lotniskowiec przez Amerykanów. Pozbawione własnych struktur, tradycji i etosu społeczeństwo nie potrafiło zbudować nowoczesnego państwa i efektywnej gospodarki. Po kolonizatorach pozostała jedynie warstwa uprzywilejowana, zajęta głównie umacnianiem własnej władzy i przywilejów.
Dzisiaj przykład tych, którzy odnieśli największy sukces, zaczyna znów rozlewać się po regionie. Politolodzy dyskutują, czy swoją szansę rozwoju otrzyma teraz następnych 11 czy może 16 państw, począwszy od Indochin po państwa wschodniej Afryki. Oznacza to, że region kojarzony głównie z Pacyfikiem zacznie też obejmować Ocean Indyjski. Ich szansą jest wejście Chin na wyższy poziom rozwoju. Skończyła się epoka pracy za przysłowiową miskę ryżu i jak najtańszej produkcji prostych, acz pracochłonnych produktów.
Zagraniczni producenci tekstyliów czy masowej elektroniki nie tylko omijają już Chiny, ale wręcz zamykają tam swoje zakłady. Dla nich idealnym miejscem inwestowania jest wychodząca z półwiecza wojskowego reżimu Birma, szukająca szansy po krwawej wojnie domowej Sri Lanka albo biedny i szukający jakiejkolwiek okazji Bangladesz. Państwa te pójdą zapewne drogą wschodnioazjatyckich tygrysów i Chin, a jeśli znajdą sprawnych i potrafiących uczyć się na cudzych błędach przywódców, wówczas być może odniosą porównywalny sukces. Tym bardziej że inwestorzy z gotowymi wzorcami napływają do nich już nie z Niemiec czy USA, ale z dobrze znających swój region państw Azji. Przykładem służy Birma, gdzie po Chińczykach wolę zainwestowania 18 mld dolarów zgłosili niedawno Japończycy.
Gdzie leży Australia?
O sile oddziaływania najsilniejszych państw Azji z Chinami na czele świadczy nie tylko wciąganie w ich orbitę biedniejszych i spóźnionych cywilizacyjnie sąsiadów, ale nawet stosunkowo odległych państw regionu Pacyfiku jak Chile czy Australia. Przykład Australii jest szczególnie pouczający jako państwa, które przez 200 lat swojej historii uważano za odprysk anglosaskiego porządku na antypodach. Począwszy od formalnego zwierzchnictwa korony brytyjskiej i skopiowanego z Londynu systemu politycznego, wszystko wiązało Australijczyków z ojczyzną ich przodków. Interes polityczno-strategiczny powiązał ich zaś w ramach układu ANZUS ze Stanami Zjednoczonymi.
Aż do lat 90. XX wieku, kiedy zdali sobie sprawę, że znacznie bliżej dokonuje się proces, który prędzej czy później wciągnie ich w orbitę Azji. Na spełnienie tych przewidywań nie trzeba było długo czekać. Na początku XXI wieku wymiana handlowa z Chinami stała się głównym czynnikiem koniunktury gospodarczej. Dzisiaj Chiny są pierwszym partnerem handlowym Australii, a praktycznie cały australijski przemysł wydobywczy jest uzależniony od koniunktury w Azji. Azjaci stali się największą grupą imigrantów (do tego stopnia, że ostatnio rząd zdecydował się na desperacką decyzję o odsyłaniu nielegalnych przybyszów do Papui-Nowej Gwinei).
W Australii do dziś trwają spory wokół wydanej rok temu książki politologa Hugh White'a pt. „Chiński wybór". Autor pyta w niej, jakie wnioski powinna wyciągnąć Australia z tego, co wydarzyło się w jej okolicach w ostatnich dekadach, i zastanowić się nad ściślejszymi związkami z Chinami. Na razie 72 proc. Australijczyków uważa Stany Zjednoczone za najważniejszego sojusznika, jednak fakt stawiania pytań o dłuższą perspektywę relacji regionalnych pokazuje, jak wiele się zmieniło od czasów wojny wietnamskiej, gdy nikomu do głowy nie przychodziło, by zakwestionować sojusz z Amerykanami. Oczywiście o sojuszu z Chinami nikt na razie nawet nie myśli, jednak liczenie się z reakcjami Pekinu już jest faktem. Przypuszczalnie właśnie takie argumenty stały za decyzją rządu australijskiego, który na razie nie zgodził się na stacjonowanie amerykańskich marines w bazie pod Darwin.
Nic nie wskazuje na to, by proces ten miał się wkrótce zatrzymać, choć być może będzie przebiegać wolniej niż dotychczas, oczekiwanie zaś na odwrócenie cywilizacyjnych biegunów świata wciąż wciąż wydaje się zbyt uproszczoną prognozą. Nawet Bank Rozwoju Azji, który w swoim raporcie z 2001 r. przewidywał, że do połowy bieżącego stulecia 3 mld Azjatów osiągnie poziom życia Europejczyków, ostrzegł, że nie będzie to proces automatyczny, a na drodze do osiągnięcia ambitnych celów może stanąć jeszcze wiele przeszkód.
Przede wszystkim mimo dzielenia wspólnych wartości przez większość społeczeństw Azji integracja regionalna jest słaba, w żadnej mierze niepodobna do tego, co obserwujemy w Europie. Azja jest rozczłonkowana cywilizacyjnie, nigdy nie miała wspólnego języka pełniącego rolę „lingua franca" jak łacina, a nawet największe religie jak buddyzm czy hinduizm nie zdobyły tam statusu uniwersalnego. To oczywisty skutek rozwoju wielkich cywilizacji w izolacji od siebie z powodu olbrzymich przeszkód naturalnych, znacznie trudniejszych do pokonania niż np. w Europie.
W sensie politycznym niebezpieczeństwo niesie z sobą powolny kurs na konfrontację pomiędzy zbrojącymi się i rozpychającymi Chinami a ich sąsiadami (wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się wokół mikroskopijnych wysepek ma Morzu Wschodniochińskim). Powtarzane na kolejnych szczytach Azji i Pacyfiku słowa o potrzebie integracji i współpracy gospodarczej pozostają wciąż bardziej zbiorem życzeń niż konkretnym planem działania. Współpraca polityczna kuleje nawet między państwami o tak zbieżnych zdałoby się interesach jak Japonia i Korea Płd.
Na horyzoncie pojawiły się poważne problemy demograficzne grożące starzeniem się i kurczeniem społeczeństw – najpierw w Japonii, teraz w Chinach, niedługo być może w kolejnych „tygrysich" państwach. Wreszcie dostrzegalna jest już – zwłaszcza w Chinach – erozja systemu tradycyjnych wartości, które osłabia bezwzględny pęd do samorealizacji rozumianej jako bogacenie się każdą dostępną metodą – łącznie z korupcją i nadużyciami.
Żyjemy na początku wieku Azji i Pacyfiku, a państwa tego regionu wciąż zdają się dysponować wszelkimi atutami, by naprawdę wyznaczyć nowe centrum świata. Do końca XXI stulecia wciąż jednak daleko, dlatego lepiej zachować ostrożność ze stawianiem dalekosiężnych prognoz. Oby za pół wieku nie były warte tyle, co analizy rządu Jej Królewskiej Mości z lat 50. XX wieku.