Szefowie Apple'a musieli być zaskoczeni, gdy w zeszłą niedzielę dowiedzieli się o buncie robotników w Taiyuan. Wprawdzie tamtejsza fabryka należy do koncernu Foxconn, ale to właśnie najważniejszy podwykonawca giganta z Cupertino produkujący podzespoły i kolejne kultowe gadżety z logo nadgryzionego jabłuszka. Awantura, której powodem jest wyzysk chińskich pracowników – i to w czasie, gdy klienci stoją w kolejkach po nowy model iPhone'a – to kiepska reklama.
A przecież miało być już lepiej. Po głośnej fali protestów w 2010 r. w zakładach tego samego podwykonawcy przedstawiciele Apple'a wymogli polepszenie warunków pracy i podniesienie płac. Poprawę potwierdził raport organizacji Fair Labour Association. A tymczasem nie minęły nawet dwa lata i Apple znów zalicza wpadkę wizerunkową.
Menedżerowie Foxconna tłumaczyli, że zajścia to tylko skutek kłótni w hotelu robotniczym. Szybko okazało się jednak, że powodem jest raczej brutalność straży przemysłowej zachowującej się jak nadzorcy niewolników. Być może był to zresztą tylko pretekst. „My po prostu byliśmy potwornie sfrustrowani warunkami życia" – powiedział dziennikarzom jeden z robotników. Doszło do bijatyk, w końcu do zakładu ściągnięto policję, stanęła produkcja. Wznowiono ją po dwóch dniach, ale złe wrażenie pozostało.
Problemy z Foxconnem zaczęły się w 2009 r., gdy pracownik o nazwisku Sun Danyong popełnił samobójstwo, wyskakując z okna jednego zakładów. Nie mógł znieść prześladowań, gdy posądzono go o kradzież prototypu telefonu. Wyglądało to na krok przepracowanego desperata, jednak jego śladem poszli następni. W sumie życie odebrało sobie 18 osób. I to w różnych zakładach, Foxconn bowiem zatrudnia w całych Chinach prawie milion pracowników.
Mieli dość poniżeń, pracy po 12–14 godzin dziennie, szaleńczych norm produkcyjnych, odbierania wolnych dni, zakwaterowania w nędznych hotelach, gdzie w jednym pokoju śpi nawet dziesięcioro ludzi. Fabryki Foxconna nazwano obozami pracy. Opisy sytuacji w mediach były tak drastyczne, że zareagować musieli szefowie firm, dla których sprzęt produkuje tajwański gigant. Oprócz Apple'a to także HP, Dell, Motorola, Nintendo, Sony i Nokia. Naciskały też władze chińskie, choć starając się nie przesadzać. W końcu chodzi o jednego z większych płatników podatku dochodowego w Chinach. Wydawało sie, że podjęte naprędce działania uspokoiły sytuację.
W Chinach dochodzi ostatnio nawet do 500 strajków i wystąpień robotniczych dziennie
Dlaczego doszło do kolejnego buntu? Robotników udobruchano głównie tam, gdzie podnieśli bunt – w zakładach na rozwiniętym wschodnim wybrzeżu. W głąb kraju zmiany docierają zdecydowanie zbyt wolno. A robotnicy, słuchając codziennie doniesień o wielkim rozwoju swojego kraju, nie chcą już dłużej czekać, aż odczują tego skutki we własnych kieszeniach. Pokutujący na Zachodzie mit Chińczyka pracującego za miskę ryżu dziennie najwyraźniej odchodzi w przeszłość.
W latach 90., gdy Chiny stawały się „fabryką świata", warunkami pracy i życia robotników nikt sobie głowy nie zaprzątał. Był to czas, gdy zasieki chroniły nowe zakłady w Shenzhen albo Guangzou nie przed złodziejami, lecz przed robotnikami usiłującymi się przedostawać na teren specjalnych stref ekonomicznych w poszukiwaniu pracy. Miliony biedaków migrujących z zacofanej prowincji podejmowały się każdego zajęcia i na każdych warunkach. Osłony socjalne czy warunki mieszkaniowe były abstrakcją. Jedyne znaczenie miała urzędowo wyznaczana płaca minimalna, której trzymała się zawsze większość pracodawców.
Migracja na lepiej rozwinięty Wschód trwa nadal, jednak dekady intensywnego rozwoju nie pozostały bez wpływu na życie większości Chińczyków. Nawet na uboższym zachodzie kraju wyposażenie gospodarstwa domowego w pralkę, telewizor i motorower stało się standardem. Zamożniejsze miasta ogarnęła wręcz fala konsumpcjonizmu – w 2011 r. Chińczycy po raz pierwszy kupili więcej samochodów niż Amerykanie. Ludzie chcą żyć i pracować w lepszych warunkach. Niekoniecznie za płacę minimalną, która zresztą wzrosła w ciągu dekady z ok. 350–500 do 1000–1400 juanów (zależnie od regionu).
Zmienia się też świadomość Chińczyków. Dzieci pierwszej fali robotników-migrantów uważają się już za „miastowych" i nie chcą pozwolić pracodawcom na wszystko. Młodzi są lepiej wykształceni i mimo wysiłków rządowej propagandy wiedzą coraz więcej o świecie. Nawet jeśli chiński Internet jest w dużej mierze kontrolowany i odcięty od światowej sieci, to i tak stanowi doskonałe miejsce wymiany informacji i integracji ludzi. Także tych niezadowolonych, krytykujących pracodawców albo lokalnych urzędników. Władze często uginają się przed falą krytyki.
Także po strajku w Foxconnie w chińskim Internecie zawrzało, zwłaszcza że wielu internautów skojarzyło podobne, choć mniej nagłośnione przypadki. Jak choćby niedawny masowy strajk w zakładach Flextronics w Szanghaju.
Liczba protestów i strajków idzie już w dziesiątki tysięcy rocznie. Choć Ministerstwo Bezpieczeństwa Wewnętrznego zaniepokojone skalą zjawiska od 2006 r. przestało publikować dane o ilości wystąpień, to niezależne ośrodki szacują ich ilość na ponad 100 tys. rocznie (lokalizację większych strajków pokazuje serwis internetowy Chinastrikes). Na skutek spowolnienia gospodarczego i kłopotów firm liczba „niepokojów" wzrosła do nawet 500 dziennie.
Prawo do strajku (i tak formalne) wykreślono z chińskiej konstytucji w 1982 r., dlatego uczestnicy wystąpień muszą się liczyć z represjami, nawet jeśli ich żądania zostaną spełnione. Nie mogą też liczyć na związki zawodowe. Te w zakładach państwowych są czystą dekoracją, w firmach prywatnych zaś poza Hongkongiem praktycznie nie istnieją. Organizatorzy wystąpień ujawniają się jako „wichrzyciele", więc rzadko kiedy mają sposobność zorganizowania kolejnej akcji. Większość komitetów strajkowych rozwiązuje się po wywalczeniu podwyżek albo lepszej organizacji pracy. O ile lokalne wystąpienia są tolerowane jako forma skanalizowania niezadowolenia, to o stworzeniu ponadregionalnych struktur wciąż nie ma mowy.
Niektórzy buntownicy wykazują się pomysłowością, by ich wystąpienie nie zostało sklasyfikowane jako strajk, a jednocześnie było nagłośnione przez media. W Shenzhen pracownicy zakładów Meiyang zorganizowali masowe „sprzątanie parków". Zagrożeni zwolnieniem pracownicy Baoding Yimian z Hebei ruszyli na pieszą (!) wycieczkę do Pekinu autostradą. W Xiamen protest przeciwko masowym nadgodzinom zamienił się w „spanie w fabryce".
Fali protestów nie da się już zatrzymać i władze zaczynają to rozumieć (w Zgromadzeniu Ludowym padła nawet nieśmiała propozycja, by przywrócić prawo do strajku z przyczyn ekonomicznych). Mniej zrozumienia okazują zagraniczni inwestorzy, którzy wchodzili do Chin z nadzieją, że znajdą tam niemal darmową siłę roboczą. Tymczasem nie dość, że robotnicy upominają się o płace, to jeszcze do chińskich fabryk zaglądają wścibscy obserwatorzy (organizacja China Labour Watch wykryła właśnie, że zakłady produkujące dla Samsunga wykorzystywały pracę dzieci).
W tych warunkach Chiny przestają być eldorado firm szukających pracownika za dolara dziennie. Nic dziwnego, że inwestorzy oglądają się za nowymi okazjami raczej w Wietnamie, Bangladeszu czy Birmie. Tam wciąż mogą liczyć na półdarmową siłę roboczą i życzliwość władz bez zbędnych pytań. A większość nabywców najnowszego modelu smartfona albo pary butów Nike i tak mało obchodzi miejsce ich pochodzenia.
masz pytanie, wyślij e-mail do autora j.gizinski@rp.pl