Nie słabną wywołane japońską „okupacją" wysepek Diaoyu (jap. Senkaku) protesty, które we wtorek odbywały się wciąż w około stu chińskich miastach. Demonstracją siły i determinacji Pekinu było pojawienie się aż 11 chińskich okrętów wojennych wokół spornych wysepek, choć wątpliwe, by mogło dojść do otwartego konfliktu (opcję taką wykluczył chiński minister obrony Liang Guanglie).

Ogólnochińska histeria polityczna będzie jednak miała konsekwencje dla gospodarczej współpracy obu krajów po tym, gdy już cztery duże koncerny japońskie ogłosiły, że ze względów bezpieczeństwa muszą przerwać produkcję w swoich zakładach na terenie Chin.

Obecne antyjapońskie protesty nie są wcale pierwszym przykładem masowej mobilizacji „w obronie honoru ojczyzny". Zachodnie media skłonne są często relacjonować takie wystąpienia jako przejaw nacjonalizmu, choć amerykański sinolog Neil J. Diamant dowodzi, że w istocie za masowymi, dobrze zorganizowanymi wystąpieniami Chińczyków w ostatnich dekadach stała akcja propagandowa władz. Zawsze chodziło o mobilizację społeczeństwa z powodów wewnątrzpolitycznych.

Już pod koniec rządów Mao Dzedonga, gdy okazało się, że polityka „wielkiego skoku" zakończyła się fiaskiem, rozpętano histerię, przypominając okrucieństwa japońskiej armii popełnione podczas okupacji Chin (choć oficjalnymi wrogami były już USA i ZSRR).

Fale wykreowanego odgórnie nacjonalizmu przetaczały się przez Chiny w okresie krótkiej wojny z Wietnamem w 1979 r., po przypadkowym zbombardowaniu chińskiej ambasady w Belgradzie w 1999 r. albo po francuskich demonstracjach poparcia dla Tybetańczyków w 2008 r. Jak zauważa prof. Diamant, nie pozostawiły one jednak trwałego śladu w nastawieniu Chińczyków wobec Zachodu. Także po wywołanych w ostatnich latach awanturach przeciwko Japonii (powodem bywały już sporne wysepki, ale także treść japońskich podręczników) sytuacja szybko wracała do normy.

– Tym razem sprawa jest poważniejsza. Jeśli protesty szybko się nie zakończą, to władzom będzie trudno zapanować nad emocjami tłumów – ocenia prof. Bogdan Góralczyk, znawca Chin, politolog z UW. – Za zaostrzeniem konfliktu stoją teraz prowokacje skrajnie prawicowych polityków japońskich z merem Tokio Shintaro Ishaikarą na czele.

To właśnie uznawany za „japońskiego Le Pena" Ishikara  był pomysłodawcą wykupienia spornych wysepek od prywatnych właścicieli. Twierdził, że na bezludnych wysepkach mogłaby powstać chińska baza wojskowa. Japońską skrajną prawicę drażnią sukcesy Chin, widoczne zwłaszcza na tle długotrwałej stagnacji gospodarczej własnego kraju.

W konfliktowej sytuacji do porozumienia obu krajów wezwała przebywająca w Chinach sekretarz stanu USA Hillary Clinton. Z kolei do Tokio z misją uspokojenia udał się sekretarz obrony Leon Panetta. W rzeczywistości Amerykanie mogą tylko dolać oliwy do ognia z powodu planów sprzedaży Japonii nowych systemów antyrakietowych.