13 – 14 listopada rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew ma się spotkać – podczas szczytu APEC (Organizacja Współpracy Ekonomicznej Państw Azji i Pacyfiku) w Jokohamie – na dwustronnych rozmowach z japońskim premierem Naoto Kanem.
Japończycy liczą, że zajmując twarde stanowisko, uda im się odzyskać twarz po skandalu, jaki zafundował im 1 listopada rosyjski prezydent, odbywając wycieczkę na Kunaszyr (jap. Kunashiri) – jedną z wysp Achipelagu Kurylskiego. Cztery wyspy położone między Kamczatką i Hokkaido zostały zajęte przez ZSRR w sierpniu 1945 roku. W efekcie wyniknął spór terytorialny, z powodu którego Moskwa i Tokio do dziś nie podpisały traktatu pokojowego po II wojnie światowej. Miedwiediew był pierwszym rosyjskim liderem, który od tamtej pory odwiedził sporne terytoria.
Japończycy zareagowali ostro – wezwali na dywanik rosyjskiego ambasadora i odwołali szefa swojej placówki w rosyjskiej stolicy Masaharu Kono. Ale szybko się okazało, że to Moskwa jest górą. Miedwiediew, znacząc teren, odbył na Kunaszyrze gospodarską wizytę, a notowania japońskiego gabinetu spadły do najniższych w jego historii.
W ciągu miesiąca rząd stracił 18 proc. poparcia, kończąc z wynikiem 35 proc. Przyczyniła się do tego nie tylko Moskwa, ale także nieudolność Tokio w sporach toczonych z USA (przeniesienie amerykańskiej bazy wojskowej) i Chinami (podział wysp Senkaku). I choć eksperci zarzucają Rosji, że z premedytacją wykorzystała japońską chwilę słabości, faktem jest, że i bez tego istniejący zaledwie od pół roku japoński gabinet liberałów ma obecnie złą passę w polityce zagranicznej.
Japoński premier, próbując odrobić stracone punkty, zapowiada kategoryczną rozmowę z Miedwiediewem. – Jasno podkreślę to, co konsekwentnie twierdzimy od dawna: że Terytoria Północne są integralną częścią naszego państwa – powiedział w poniedziałek. Ale ambasador do Moskwy wrócił – Japończycy uznali, że powinien się zająć przygotowaniem tego ważnego spotkania.
Z kolei demonstracja Miedwiediewa jest niejednoznacznie oceniana przez rosyjskich ekspertów. Jedni ganią go za to, że próbując poprawić swoje notowania w rywalizacji z premierem Putinem, zepsuł relacje z kolejnym partnerem – po Gruzji, Ukrainie i Białorusi. Inni krytykują Tokio, zwracając uwagę, że „agresja wywołuje agresję” i „Moskwa nie może sobie pozwolić, by Japonia dyktowała jej warunki”. Dobry przykład, twierdzą, dały dwa lata temu Chiny, gdy wynegocjowały od Moskwy zwrot półtorej wysepki na rzece Amur – ale rozmowy toczyły się po cichu.
Zdaniem politologa Fiodora Łukjanowa Japonia sama dolała oliwy do ognia, „impulsywnie” reagując na krok Miedwiediewa. – Dziwne było nie to, że Miedwiediew tam pojechał, lecz raczej to, że do tej pory żaden rosyjski lider nie odwiedził ziem, które Rosja uważa za swoje – konstatuje. – Wizyta podkreśla nasz zwrot w stronę Azji, Moskwa chce zaznaczyć swoją obecność w tym regionie – tłumaczy „Rz”. Jego zdaniem żadna ze stron nie liczy na rozwiązanie konfliktu w przewidywalnej przyszłości. – Wariant „chiński” też nie jest rozwiązaniem. W przypadku tamtego sporu Moskwa miała świadomość, że im szybciej załatwi sprawę z rosnącym w siłę sąsiadem, tym lepiej. Za dziesięć lat to rozwiązanie na pewno byłoby mniej korzystne. W przypadku Japonii takiego zagrożenia nie ma – podsumowuje.
[i]Justyna Prus-Wojciechowska z Moskwy[/i]