– Za miesiąc nie będzie Tygrysów, wytłuczemy ich – porucznik Prabath, oficer żandarmerii wojskowej z 20-letnim stażem, powtarza slogany usłyszane od lankijskich polityków i wojskowych. Prabath, który pomógł mi wyjechać z Wawunii, omijając liczne posterunki, wracał z koszar 2. Pułku Piechoty do domu na tygodniową przepustkę. Jechaliśmy na południe pustą ciężarówką żandarmerii. Informacja o zdobyciu przez wojska rządowe Mullaitiwu, ostatniego bastionu Tygrysów Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu (LTTE) na wschodnim wybrzeżu ich wyśnionego państwa, zdominowała serwisy radiowe. Prabath cieszył się jak dziecko, że lider LTTE Prabhakaran jest w okrążeniu. – Nie może uciec nawet do Indii, bo chcą go powiesić za zamordowanie Rajiva Gandhiego – tłumaczy. – Gdy przyjedziesz tu następnym razem, bez przeszkód pojedziesz na północ do Dżafny drogą A9. Wreszcie zapanuje spokój – mówił.

W niedzielę 25 stycznia, po trwającej ponad miesiąc operacji, 593. Brygada dowodzona przez pułkownika Jayantha Gunarathne wczesnym rankiem wkroczyła do Mullaitiwu – oznajmiło Ministerstwo Obrony w stolicy Sri Lanki. – Mullaitiwu zostało w całości zajęte przez nasze bohaterskie wojska – powiedział w głównym wydaniu wiadomości telewizyjnych dowódca armii generał Sarath Fonseka. – To długo oczekiwane zwycięstwo, jestem niezwykle szczęśliwy – dodał generał, który osobiście kierował kampanią. Zapewnił, że wojsko będzie uwalniać „tysiące niewinnych tamilskich cywilów zmuszonych żyć pod panowaniem Tygrysów”.

Co innego mówią LTTE. Na stronach ruchu, zablokowanych w Sri Lance, wciąż pojawiają się oskarżenia pod adresem armii. Podobno codziennie ginęło kilkudziesięciu tamilskich cywilów. Rząd nie krył ogromnej irytacji, gdy korespondent BBC napisał o tych zdarzeniach. Na front przestano wpuszczać wysłanników stacji. W stolicy zginęło w zamachach paru opozycyjnych dziennikarzy, którzy stawiali niewygodne pytania armii i rządowi. Redakcję jednej z gazet spalili „nieznani sprawcy”.

– Armia nic nie mówi o własnych ofiarach, a media kłamią – tłumaczy Lakszmi, menedżer hotelu w Kandy, w którym się zatrzymałem. Mąż jej siostry z urazem kręgosłupa trafił w styczniu do szpitala w Dżafnie, syngaleskim mieście na północy wyspy, które przez 23 lata było odcięte od reszty kraju przez quasi-państwo Tygrysów. – Mówił, że codziennie do szpitala przywożą chłopców z frontu bez nóg i rąk, bez oczu. – Ile musi być trupów?! – nie kryje oburzenia. Nie wierzy w szybki koniec wojny. Jej kuzyn walczył w latach 90. z Tygrysami. Opowiadał o sieci tuneli wykopanych przez Tamilów pod dżunglą, o bunkrach, kryjówkach w wielkich, starych drzewach, pięknych dziewczynach samobójczyniach, które przychodziły do obozów syngaleskich wojaków, zawracały im w głowie i wysadzały się w powietrze wraz z dziesiątkami żołnierzy.

W Wawunii, gdzie przyjechałem w ubiegły piątek, pierwszym tamilskim mieście w „strefie wojny”, transportery opancerzone jeździły w tę i we w tę, podnosząc tumany kurzu. Snajperzy całą dobę byli w gotowości bojowej. Sanitariuszki w śnieżnobiałych fartuchach kursowały na rowerach. Żołnierze stali co 10 metrów, zatrzymywali wszystkich, wszystko sprawdzali. W sobotę zablokowali ulicę z obu stron, uzbrojone po zęby patrole chodziły od domu do domu, od sklepu do sklepu. – I kto tu jest terrorystą? – pytał 43-letni Roki, Tamil, który żył 29 lat na Zachodzie. – Nie wierz w cudowną pomoc rządu dla cywilów. Co dzień ginie kilkudziesięciu biedaków. To się nigdy nie skończy, zawsze byliśmy ludźmi drugiej kategorii – irytował się.

[i]Autor jest wysłannikiem „Tygodnika Powszechnego”.[/i]