Pięcioletnia Indira, przyszła premier niepodległych Indii, wyszła w pewien upalny dzień na dach rodzinnego domu w Allahabadzie i w piekącym słońcu rozważała poważny dylemat – wyrzucić tę lalkę czy nie wyrzucić? Lalka była piękna, kłopot w tym, że pochodziła z Anglii. A wszyscy wokół niej – mama, tata, babka i ciotki – usłuchali wezwania ukochanego Bapu – Ojca, i pozbywali się tego co brytyjskie. Tak jak on nosili stroje z miejscowych tkanin i jedli wegetariańskie potrawy – otaczający ją świat rzucał kolonizatorowi wyzwanie. Indira zeszła na dół i wrzuciła lalkę do ognia.
Ta scena miała miejsce w 1922 r., gdy w siłę rósł indyjski ruch niepodległościowy, a oczy milionów skierowane były na filigranowego Gandhiego, który mówił, że ich kultura i wielowiekowa tradycja zasługują na wolność. I że najskuteczniejszą drogą do niepodległości jest świadomość własnej tożsamości, manifestowana wytrwale, ale bez przemocy.
Indira zamieniła angielską lalkę na kołowrotek – zabawkę o doniosłym politycznym znaczeniu. Przędła nić, która miała stanowić zalążek niezależnego narodu. Indie miały promować rodzimą produkcję, przerwać drenaż surowców, jaki od lat prowadzili Anglicy, i stanąć na własnych nogach. Osłonięty kawałkiem prostego, niefarbowanego materiału khadi Gandhi już samym wyglądem mówił: nie potrzebujemy niczego, czego nasza ziemia nie może nam dać.
Ale dziś w Indiach dzieci takich jak Indira nie ma. Poza milionami niedożywionych i bosych coraz łatwiej spotkać te, które mają na sobie ubrania najmodniejszych światowych marek, a na nogach adidasy migające kolorowymi światełkami. Podczas wizyt w nowoczesnych centrach handlowych wrzaskiem i tupaniem demonstrują swoją pazerność. A ich rodzice – członkowie rozrastającej się i bogacącej klasy średniej – nie chcą im niczego odmawiać. Są równie głodni luksusu.
Dziennikarz telewizji BBC podróżujący po zakorkowanym Bombaju w klimatyzowanym samochodzie indyjskiego biznesmena pyta go: – Czy zdaje pan sobie sprawę, ile szkodliwych substancji Indie będą emitować do atmosfery, jeśli wszyscy zechcecie jeździć klimatyzowanymi samochodami? Kamera pokazuje ironiczny uśmiech na pulchnej twarzy Hindusa: – Wy, na Zachodzie, robicie to od lat, teraz dajcie nam się bogacić.
To on, ubrany w garnitur i władający płynną angielszczyzną pracownik prężnie rozwijającej się firmy, jest symbolem współczesnych Indii – ucywilizowanego raju biznesowego, w którym inwestować nie tylko warto, ale trzeba. Indeksy giełdowe biją tu rekordy kilka razy w roku, wzrost gospodarczy przerasta prognozy i nawet partie komunistyczne sprzyjają wolnemu rynkowi – uciszają związki zawodowe, a mimo strajków wprowadzają VAT i prywatyzują państwowe przedsiębiorstwa. Cieszą się moi znajomi, drobni biznesmeni z Kalkuty. Bo kiedy umawiamy się na spotkanie, mogą mnie zaprosić do modnej kawiarni, identycznej z tymi, które mamy w Europie – sterylnej, klimatyzowanej i bezdusznej. Ale też czystej i eleganckiej, a to oznacza odpoczynek od restauracji, w których stoły lepią się od brudu, a wiatraki nie osuszają cieknącego po skórze potu. Na film zapraszają do nowego multipleksu, choć cena biletów jest pięciokrotnie wyższa niż w zwykłym kinie. Zresztą tych zwykłych z dnia na dzień ubywa, co znaczy, że dla wielu widzów kino – najbardziej uniwersalna rozrywka, a przez to ważny element tożsamości narodowej – wkrótce stanie się niedostępne.
Różnice dzielące bogatych i biednych zwiększają się w Indiach w zastraszającym tempie. Indyjska gospodarka przypomina dziś smoka, który pożre wszystko, co mu się rzuci. Mimo tysięcy znakomicie wykształconych absolwentów uczelni informatycznych zapotrzebowanie sektora technologii informacyjnych jest tak wielkie, że coraz więcej ofert pracy w indyjskiej Dolinie Krzemowej pod Bangalurem trafia do Europy, USA i Australii. Na obrzeżach Delhi, Bombaju i Kalkuty wyrastają miasta satelickie usiane 20-piętrowymi blokami, w których ceny mieszkań dorównują warszawskim. Popyt jest ogromny, a coraz młodsi specjaliści w gładko wyprasowanych koszulach i modnych krawatach zapewniają zachodnich dziennikarzy, że ta tendencja się utrzyma.
Motoryzacyjny gigant, indyjska firma Tata, pomyślał nie tylko o obywatelach z dużym kapitałem i apetytem na terenową toyotę. Dba o miliony tych na dorobku, którzy mają mniejsze, ale dochodzące do głosu z równą siłą ambicje. Dlatego przed kilkunastoma dniami na targach samochodowych w New Delhi szefowie koncernu z dumą zaprezentowali najtańszy samochód świata – Nano. Kosztuje dwa i pół tysiąca dolarów, nie ma klimatyzacji i elektrycznie opuszczanych szyb, ale może pomieścić pięcioosobową rodzinę i niewiele pali. Ekolodzy załamali ręce, a Hindusi zareagowali błyskawicznie – zamówienia na samochód już w dniu jego premiery przekroczyły milion.
W cieniu gospodarczej ekstazy rozgrywa się dramat Indii, o których nie tyle świat, ile przede wszystkim Hindusi z klasy średniej chcą zapomnieć. Bo w Kalkucie przybywa modnych kafejek, ale i żebraków. W zeszłym roku przez indyjskie wsie przetoczyła się makabryczna fala samobójstw. Zrozpaczeni rolnicy, którzy zaciągnęli pożyczki na uprawę ziemi, a potem kolejne na spłatę tych pierwszych, nie mieli czym nakarmić rodzin. Komputerowy boom ich nie dotyczy, wychodzą na pola z parą wołów i drewnianym pługiem, z dziećmi, których nie mogą posłać do szkoły. Jedynym systemem nawadniania, z jakiego korzystają, są opady deszczu.
Indie to kilka gigantycznych metropolii i kilkaset tysięcy wsi, których codzienność jest tak samo trudna jak w 1947 r., gdy Gandhi mówił: „Mamy niepodległość, ale ja jestem rozczarowany. Możemy świętować tylko to, że najgorsze minęło i że zmierzamy, by pokazać uciskanym mieszkańcom wsi, że niepodległość oznacza ich wolność od poddaństwa, że to oni są solą indyjskiej ziemi”.
Łagodny i zawsze dążący do porozumienia Manmohan Singh robi wrażenie uczciwego człowieka. Trudno wyobrazić sobie szlachetniejszego premiera Indii i trudno mu nie wierzyć, gdy wyraża żal z powodu śmierci rolników. Obiecuje pomoc, a ponieważ jest znakomitym specjalistą od finansów, pewnie wie, jak jej udzielić. A jednak ten dobroduszny sikh w błękitnym turbanie wydaje się bezradny. Jest premierem rządu, który nie nadąża za potwornym tempem zmian. Oficjalnie wszyscy Hindusi chwalą boom. Bestsellerowa pisarka Sobha Dé, udzielając wywiadu na plaży w Bombaju, krzyczała roześmiana: – To jeszcze nic. Dopiero zobaczycie, na co nas stać!
Premier mógłby więc, jak wielu rodaków, pękać z dumy. I wspierać propagandę sukcesu. W końcu Indie długo na swój triumf czekały – w sobotę 26 stycznia świętowały 61. rocznicę niepodległości. Jednak doktor Singh, jak nazywają go rodacy wciąż wrażliwi na wykształcenie (to przywilej, którego wielu z nich nie dostąpi), nie jest gospodarczą eksplozją podniecony, raczej zatroskany. Należy do Partii Kongresowej, spadkobierczyni Indyjskiego Kongresu Narodowego, który współtworzył Mahatma Gandhi i z którego wystąpił rozczarowany postawą współpracowników, bo nie chcieli realizować jego ideałów – nieagresji, muzułmańsko-hinduskiej przyjaźni – i nie dość zdecydowanie walczyli o wyrugowanie podziałów kastowych. Kongres wielu marzeń Mahatmy nie spełnił, ale pomógł wywalczyć niepodległość, a później, w latach socjalizmu, niósł hasła równości, ujednolicania szans, wydźwignięcia najbiedniejszych. To premier Singh swymi reformami na początku lat 90. wprowadził Indie i Partię Kongresową w wolnorynkową rzeczywistość. Jednak dziś jego formacja z tą rzeczywistością sobie nie radzi.
Partia Kongresowa ma bardzo zróżnicowany elektorat – od najbiedniejszych po najzamożniejszych. Ci ostatni mają powody do zadowolenia, ale tym pierwszym obietnice przestały wystarczać. Kongres traci poparcie w kolejnych stanach. Ostatnio w Gudżaracie, rodzinnej prowincji Gandhiego, znów wygrał populista Narendra Modi, członek nacjonalistycznej Indyjskiej Partii Ludowej. Jest oskarżany o podsycanie religijnej nienawiści, ale to dobry gospodarz, który poprawił los wielu biednych. Za to w Uttar Pradesz, stanie, którym tradycyjnie wygrywał Kongres, rządzi dziś partia reprezentująca interesy dalitów, czyli byłych niedotykalnych. Gandhi mówił o nich Harijan – dzieci Boga.
Za nimi – wykluczonymi, pogardzanymi i najbiedniejszymi, wstawiał się najczęściej. Mówił: „Niepodległość oznacza dla mnie wyzwolenie najbiedniejszych spośród nas. Dopóki miliony głodnych nie będą nakarmione, miliony obdartych odziane, ani ja, ani wy, nikt nie ma prawa posiadać czegokolwiek, co nie jest niezbędne dla zaspokojenia potrzeb elementarnych”.
Sunil Bharti Mittal, jeden z najważniejszych i najbardziej elokwentnych biznesmenów w Indiach, z pewnością wysłuchałby tego zdania w skupieniu, po czym opowiedziałby, ile jego firma łoży na programy społeczne. Robi tak zawsze, gdy dziennikarze pytają, czy sumienie pozwala mu spać. Jest współwłaścicielem Bharti Airtel, jednej z największych sieci telefonii komórkowej w Indiach. Teraz jego firma zainteresowała się branżą spożywczą i wprowadza do Indii hipermarkety sieci Wal-Mart, które położą kres wielu tradycyjnym targom i rodzinnym sklepom. Sunil Mittal składa wypielęgnowane dłonie na spodniach szytego na miarę garnituru, bierze wdech i wylicza: tylu a tylu osobom damy pracę, tyle a tyle szkół budujemy na wsiach, tyle a tyle szkoleń pracowniczych już zorganizowaliśmy. Po kilku minutach niemal mu wierzę, bo wszystko, co tak logicznie wykłada, prowadzi do optymistycznego wniosku: będzie dobrze. O tym samym zapewniają inne indyjskie autorytety – aktorki, parlamentarzyści i astrologowie. Wszyscy powtarzają hipnotyzującą mantrę: bogactwo klasy średniej w naturalny sposób przełoży się na poprawę życia najbiedniejszych. Całe Indie będą błyszczeć.
Trudno ocenić, ile w tych zapewnieniach jest hipokryzji, a ile nadziei na to, że umęczone biedą miliardowe społeczeństwo wreszcie potwierdzi gospodarczymi wynikami swoją wielkość. Wielkość kultury i filozofii, którą stworzyło na długo przed tym, gdy u wybrzeży półwyspu zjawili się Brytyjczycy i spowodowali pierwsze w historii regionu ubóstwo. Wcześniej na terenach dzisiejszych Indii żyło się dobrze – skrajna bieda, przeludnienie i zacofanie, to dziedzictwo ostatnich stuleci. Nie ma się co dziwić, że wykształceni i ambitni Hindusi mają tego żebraczego kostiumu dosyć. Może się wydawać, że razem z nim odrzucają istotną część swojej tradycji, ale to tylko część prawdy.
Indyjskie nastolatki korzystają z Internetu i telewizji satelitarnej, naśladują zachodnie wzorce, zwykle z niepohamowanym i pozbawionym refleksji zachwytem. Potajemnie umawiają się na randki, uprawiają przedmałżeński seks, jedzą wołowinę, noszą skąpe stroje, a w domach potulnieją i rzadko decydują się otwarcie kwestionować autorytet starszych i realizować własne marzenia. Ale to, że Hindusi zapatrzyli się w Zachód, nie znaczy, że chcą być tacy jak my. Bo wielu młodych nad Gangesem wyżej ceni rodzinne wartości, wierzy w mądrość siwych włosów i pamięta, że bollywoodzka miłość to bajka, a w małżeństwie najbardziej liczy się, co dwoje ludzi łączy, czyli status i pochodzenie.
Nowe technologie i rosnące bogactwo nie muszą osłabiać siły dawnych zwyczajów, dzieje się odwrotnie. Strony internetowe tchnęły nowe życie w biznes matrymonialny. Zamiast krótkich ogłoszeń w gazetach w sieci można zamieszczać zdjęcia i szczegółowy opis zalet potencjalnych panien i panów młodych. Najwyżej cenione u niej są wciąż uroda i jasna cera, u niego – wykształcenie i dochody. Rozwój ekonomiczny okazał się też wrogiem kobiet. Posag, który przed wiekami otrzymywały od swych rodzin jako zabezpieczenie finansowe, dziś jest ceną, którą muszą zapłacić, by w ogóle wyjść za mąż. I nie jest to praktyka zarezerwowana dla odciętych od elektryczności wsi. Szanujący się bogaty pan młody w New Delhi przed ślubem żąda od rodziny wybranki samochodu, względnie skutera, plazmowego telewizora i sprzętu AGD. Małym Hinduskom nie pomaga za to postęp medycyny – im więcej aparatów do badań USG, tym większa szansa, że rodzice wyciągną od ginekologa informację o płci płodu (prawo zobowiązuje lekarza do zachowania tej wiedzy w tajemnicy) i usuną ciążę. Już sama perspektywa posagu to dość, by rodziców wystraszyć. Ale niska pozycja kobiety w Indiach ma głębsze przyczyny i od sytuacji finansowej niezależne.
Hindusi pozostaną społeczeństwem tradycyjnym, jednak w ekonomicznej gorączce ginie wizja Indii jako kolebki duchowości. Gandhi był wielkim moralistą. Wierzył, że Indie mogą stać się rajem na ziemi, jeśli ich mieszkańcy będą indywidualnym wysiłkiem pielęgnowali swe najlepsze cechy – zapomną o różnicach i zechcą dostrzegać w innych drugiego człowieka. Swą dobrocią i przyzwoitością zawstydzał Europę, w porównaniu z nim Brytyjczycy byli bestialskimi uzurpatorami. I także dzięki niemu Indie obrosły w mit społeczeństwa głęboko religijnego i uduchowionego.
Jednak wydarzenia ostatnich lat pokazują inny obraz kraju. Promująca tamtejszą turystykę kampania „Incredible India” („Niewiarygodne Indie”) odeszła ostatnio od spotów ukazujących joginów i w ubranych szafranowe stroje ascetów, teraz pokazuje kurorty i kolekcje biżuterii. Tybetańskie ośrodki medytacyjne i hinduskie aśramy coraz bardziej przypominają supermarkety, w których turyści mogą zakupić niecodzienne doznania. Indie wystawiają się na sprzedaż jak bezwstydna dziewczyna, która nagle zdała sobie sprawę ze swoich wdzięków.
Możliwe, że Hindusi stają się podobni do nas – ich ulubioną boginią wydaje się konsumpcja. Jest jednak za wcześnie, by odtrąbić upadek hinduskiego panteonu. Historia kraju pokazuje, że wielość i chaos były dotąd gwarantem jego niezależności. Indyjski tłum wchłania te wpływy, które są mu do czegoś przydatne, a skutecznie odcina się od pozostałych. Dzięki temu specyficznemu nacjonalizmowi Hindusi wytrzymali kilkusetletnie muzułmańskie panowanie Mogołów, nie zatracając więzi ze swymi obyczajami oraz wierzeniami, i czerpiąc z tego okresu ważne doświadczenie wspólnoty – Mogołowie jako pierwsi zjednoczyli obszar z grubsza pokrywający się z północną częścią współczesnych Indii.
Od Anglików zaś przejęli kolej żelazną, biurokrację i język, ale korzystają z nich w „udomowionej” formie – prawo cywilne pozostaje często bezsilne wobec zwyczajowego, a brytyjska gramatyka połączona ze słownictwem i linią melodyczną języka hindi doczekała się już dowcipnej nazwy – „hinglish”.
Siła pieniądza nie tyle więc szkodzi indyjskim tradycjom, ile bezlitośnie demaskuje i wyostrza tkwiące w tym gigantycznym społeczeństwie podziały. Dzięki Gandhiemu dzieci Boga formalnie od dwóch pokoleń nie są już niedotykalne, ale przecież nadal pracują na wysypiskach śmieci, sprzątają ulice, cierpią biedę i wiedzą, że życie ich synów i córek też upłynie w skleconej z byle czego chatynce. Rozwarstwiony indyjski świat ma duże doświadczenie w dystrybucji upokorzenia, znacznie mniejsze w rozdzielaniu przywilejów i szans. Gandhi pod koniec życia zdawał sobie sprawę, że jego postawa znaczy wobec tej rzeczywistości coraz mniej, rosło jego rozczarowanie: „Był taki czas, gdy moje słowa trafiały pod strzechy, dzisiaj mój głos jest wołaniem na puszczy. (…) Nigdy nie było wokół mnie tak ciemno”.
Gdy 30 stycznia 1948 r. został zastrzelony przez fanatycznego hinduistę, do narodu przemówił Jawaharlal Nehru, pierwszy premier niepodległych Indii. Zaczął od zdania: „Światło zgasło i ciemność zapanowała wokół nas”. Wszystko, co powiedział potem, przypominało gładkie zapewnienia Sunila Mittala.