W polskich przepisach podatkowych dotyczących cen transferowych powiązanie spółek jest rozumiane niezwykle rygorystycznie. Wystarczy, że jedna z nich będzie miała zaledwie 5 proc. udziałów w innej, żeby obie musiały sprostać wymaganiom szczegółowej dokumentacji handlu między sobą.
W większości krajów europejskich ten próg jest znacznie wyższy. Przykładowo, w Czechach i w Niemczech wynosi 25 proc., a na Węgrzech, we Francji i w Wielkiej Brytanii – nawet 50 proc.
Jaki jest rezultat tego podejścia? W Polsce znacznie więcej przedsiębiorstw musi sporządzać szczegółową dokumentację transakcji z powiązanymi firmami, choć to powiązanie w praktyce może nie mieć realnego znaczenia dla biznesu.
Mało tego: fiskus może według swego uznania oszacować dochody i opodatkować je sankcyjnym 50-proc. podatkiem. Cel jest niby słuszny – chodzi o zwalczanie ucieczek od podatku poprzez wyprowadzanie dochodów do innych spółek, zwłaszcza w tzw. rajach podatkowych. Najczęściej chodzi o wystawianie wysokich faktur na fikcyjne usługi.
– To zupełnie niepotrzebne utrudnienie, zobowiązujące tysiące firm do całkowicie nieproduktywnego biurokratycznego wysiłku – ocenia Sebastian Lebda z PwC. – Taki stan utrudnia również pracę służbom skarbowym, ponieważ do skontrolowania jest więcej firm, a wtedy trudniej wychwycić te, które rzeczywiście próbują uciekać od polskich podatków dochodowych.
– Trudno się spodziewać, by kilkuprocentowe udziały skutkowały od razu próbą przerzucania dochodów i unikania opodatkowania – twierdzi doradca podatkowy Irena Ożóg.
Tak surowe przepisy zostały wprowadzone w 1995 r. Ich autorzy przyznają: była to prowizorka. Ale utrzymała się przez 16 lat, a Ministerstwo Finansów nie przygotowuje żadnej zmiany w tym zakresie.
Masz pytanie, wyślij e-mail do autora p.rochowicz@rp.pl
Czytaj również:
Zobacz serwis: