Przyjęło się narzekać na sądy. Głównym powodem jest przypisywana im powolność w działaniu. To nieporozumienie, ponieważ sądy najpierw mają być sprawiedliwe, a to wymaga czasu. Dopiero potem można (słusznie) oczekiwać, aby były też szybsze. Dylemat wydaje się trudny do rozwiązania, kiedy jedni wołają „wolne sądy", a inni odpowiadają im „Wolne Sądy" i kompletnie nie mogą się zrozumieć i porozumieć. Dlatego kolejne ekipy zmieniające się z woli wyborców przygotowują zawsze doskonałe nowelizacje, ale przełomu nie ma do tej pory. Być może dlatego, że nikt nie badał powodów i przyczyn, dla których sprawy trwają dłużej, zamiast trwać krócej.
Czytaj także: Radisław Anapolski: Jak przyspieszyć procesy karne
Nasz ustawodawca niezmiennie i od lat kieruje się zasadą, że trzeba dyscyplinować sądy. W imię tego przekonania poprawia się lub tworzy nowe procedury. Doktryna z kolei uważa za swój obowiązek kierować się zasadą racjonalnego ustawodawcy, przez co prostuje i usprawiedliwia kolejne błędy ustawodawcy. Sądy działają więc tak, jak muszą, nie mając praktycznie żadnego wpływu na treść prawa, które stosują, w szczególności procedur, oraz organizacji pracy sądu. Sądy działają, jak muszą – a to znaczy, że powoli.
Koronawirus zwiększa napięcie i prowokuje
W ostatnich tygodniach pojawiło się szczególnie dużo wypowiedzi wskazujących na konieczność radykalnego i niezwłocznego wprowadzenia do sądów informatyki. Jednych ma ona chronić przed wirusem (zdalne rozprawy), innym przyspieszy postępowanie, ponieważ poczta elektroniczna jest szybsza od listonoszy. W pierwszej sprawie trudno się spierać, ale złudne są nadzieje, że można wszystkie rozprawy odbywać zdalnie. Nie ma do tego dość możliwości i sprzętu w sądach, u prawników i samych zainteresowanych, nie mówiąc np. o świadkach. Nie podjęto też decyzji, jakiego oprogramowania można by używać, chociaż na prywatny użytek jest przynajmniej kilka popularnych aplikacji, które świetnie się sprawdzają. Nadal obowiązuje przepis w kodeksie postępowania cywilnego, że minister sprawiedliwości podejmie decyzję i ustanowi system teleinformatyczny dla sądów. Oczekujemy więc na taką decyzję, chociaż niedawno, przy okazji obszernej nowelizacji k.p.c., znowu przedłużono termin, w którym miała zostać wydana. Tymczasem technologia rwie do przodu, odpowiednie oprogramowanie trafiło już pod strzechy do komputerów i smartfonów – jednak dla celów jurydycznych zabroniono z niego korzystać w oczekiwaniu na własne, lepsze. To zachęca do różnych złośliwych uwag w rodzaju „link na rozprawę przyniesie listonosz".
W tym miejscu wydawać by się mogło, że autor zamierza dołączyć do chóru wołającego o wprowadzenie e-procedur w sądach i jak najszybszą przemianę państwa na e-państwo. Tak jednak nie będzie, ponieważ sama elektronizacja procedur niczego naprawdę nie rozwiązuje – może być pożyteczna lub przeciwskuteczna albo nawet szkodliwa. Bezkrytyczne wprowadzanie nowości sprawia, że złe skutki mogą przeważyć nad dobrymi.
Przykładem takiej szkodliwości jest spam. Nieroztropna komputeryzacja postępowania sądowego może więc pogłębić występujące aktualnie problemy. Wtedy zamiast poprawy będzie chaos – a tego nikt przecież nie chce.
Po pierwsze – trzeba zrobić porządki ustrojowe
Niesłychanie szkodliwy wydaje się pogląd, jakoby przeznaczeniem sądów cywilnych jest podejmowanie różnych decyzji dla obywateli lub zamiast nich. Dlatego muszą rozwiązywać wiele złożonych problemów; technicznych, księgowych lub innych wymagających wiedzy specjalistycznej. Przyczynia się to radykalnie do przedłużania postępowania i jego kosztów, a także uzależnia od biegłych, którzy de facto przejmują decydowanie, jaki będzie wyrok. Tymczasem rolą sądów nie może być wyręczanie kogokolwiek w podejmowaniu decyzji, które powinniśmy podejmować samodzielnie. Rolą sądów jest udzielanie ochrony prawnej. Czyli wydanie orzeczenia, czy ubiegający się o tę ochronę powód lub wnioskodawca ma rację i można mu jej udzielić.
Od rozwiązywania problemów są profesjonalni prawnicy. Rolą prawników jest sprawę przygotować i poddać pod ocenę sądu. Tymczasem wykształciła się kultura sporu, polegająca na występowaniu do sądu z roszczeniami zamiast argumentów i wnioskami dowodowymi zamiast dowodów.
W takiej sytuacji sądy przejmują obowiązki stron, co w samej swojej istocie podmywa fundamenty ich niezależności. Nie da się przecież organizować dowodów z korzyścią dla obu stron równocześnie. Objaśnijmy to praktycznie – pozwy nagminnie zawierają wnioski w rodzaju: powód wnosi o opinię biegłego, który opisze, zbada i oceni stan faktyczny, a potem wykaże, że strona x ma rację. Sąd nie powinien wyręczać strony w jej podstawowych obowiązkach dowodowych. Biegły sądowy może ocenić stan faktyczny przedstawiony przez stronę, ale nie powinien kreować stanu faktycznego. Stan faktyczny trzeba dokumentować na bieżąco i o to ma zadbać strona. Biegli nie powinni tworzyć opisu tego, czego nie widzieli i już zobaczyć nie mogą – czyli przeszłości, chyba że mają Time Mashine i potrafią podróżować w czasie.
Po drugie – stara doktryna nie pasuje do nowoczesnych sądów
Każda technologia zmienia świat na swój sposób. Kiedy więc technologie się zmieniają, świat staje się inny z powodu nowych możliwości. Przed wynalazkiem Gutenberga mało kto umiał pisać i czytać, a skoro książek praktycznie nie było, to czytanie się nie przydawało. Teraz czytać i pisać umie każdy, a bez tego żyć się nie da. W krajach rozwiniętych nie ma już nikogo, kto nie potrafiłby używać komputera albo nie wiedział, co to jest internet. Te umiejętności są jednak zupełnie nowe, mają co najwyżej kilkadziesiąt lat – podczas gdy era Gutenberga liczy pięć wieków, a historię ludzkości liczymy w tysiącach lat.
Jeżeli przez setki lat sądy procedowały ustnie lub pismem odręcznym (maszynopisanie w odróżnieniu od komputeropisania jest ulepszoną formą pisma ręcznego), to stały się bezbronne wobec spamu. Stara doktryna nie mogła przecież uwzględniać zalewania sądów pismami procesowymi produkowanymi bez ładu i składu z pomocą funkcji kopiuj i wklej, wspomaganymi wydajnością współczesnych kserokopiarek. W efekcie w referacie sędziego gospodarczego w Sądzie Okręgowym w Warszawie jest ok. 300 spraw, z których każda może mieć dwa–trzy tomy, czyli 500 stron lub więcej. Referat taki liczyć będzie około 150 tys. stron! Jedna osoba musi się z nimi zapoznać i podejmować rozsądne decyzje w skomplikowanych sprawach. Większość tego papieru można zaliczyć do spamu, który paraliżuje pracę sądów. Jeżeli chcemy mieć nowoczesne sądy, najpierw trzeba pokonać spam i ograniczyć objętość i ilość składanych pism. Z pewnością są jeszcze prawnicy zdolni do wyłożenia logicznie sprawy, czyli na kilku lub kilkunastu stronach – zamiast kilkudziesięciu z setkami załączników. Skoro np. każdy obywatel ma w kieszeni telefon, a w nim aparat fotograficzny z kamerą, niech doktryna przygotuje koncepcję korzystania z nich jako dowodów na co dzień. Tak samo przesłuchiwanie świadków może się odbywać zdalnie, ale wypada zaproponować lepsze rozwiązanie od przesyłania pisemnych wyjaśnień zamiast zeznań na rozprawie. Świadek mógłby np. udać się do notariusza, który co najmniej potwierdziłby tożsamość, odebrał przyrzeczenie, poświadczył podpis i datę. A powinien też zadawać pytania i notować odpowiedzi, ponieważ pytania można przekazać online notariuszowi, kiedy się do niego świadek zgłosi. Oczywiście protokołu z takiego przesłuchania nie wypada przesyłać inaczej niż online. Koronawirus obudził też nadzieje profesjonalnych prawników na udział w rozprawach z pomocą telekonferencji.
Podkreślmy, że sama technika to nie wszystko, bo gdy się okaże, jakich programów wolno używać, trzeba będzie rozwiązywać kolejne problemy. Począwszy od miejsca telekonferencji, sposobu zachowania i ubioru, ponieważ porozumiewanie się na odległość nie zwalania od zachowania powagi i form wymaganych w sądzie. To już widać w telewizji, kiedy niektórzy uczestnicy pojawiający się na ekranie za pośrednictwem np. Skype'a czują się swobodnie, w stroju niedbałym popijając kawę, z psem lub kotem, rodziną w tle itd. Wypada wyrazić przekonanie, że zdalny udział w rozprawie do sprawy cywilnej musi zostać sformalizowany i doznawać wielu ograniczeń, w przeciwnym razie rozprawa stanie się kolejnym czatem, jaki można mieć online.
Po trzecie – archaiczne przepisy prawa materialnego dobijają sądy
W każdej sprawie sąd musi wyczerpać kanon: a) ustalić, o co spór się toczy, i odpowiednio przypisać obowiązki dowodowe stronom tego sporu; b) zebrać i ocenić dowody niezbędne do rozstrzygnięcia; c) pozwolić stronom sporu zająć stanowiska i wypowiedzieć się o sprawie; d) wydać orzeczenie i je uzasadnić.
Każdy obeznany z praktyką sądową wie, że w sprawach cywilnych trudno ustalić, o co spór się toczy, a następnie zebrać dowody, w szczególności zeznania świadków i opinie biegłych. Są to rzeczy stopniowalne, mogą wymagać pracy bardziej lub mniej. Wszystko wskazuje na to, że obciążenie sądów w tym zakresie jest nadmierne i nieuzasadnione, chociażby z powodu spamu w pismach procesowych. Także sztuka prowadzenia rozprawy pozostawia wiele do życzenia, co dotyczy wszystkich profesjonalistów uczestniczących w rozprawie, od pełnomocników przez biegłych, na sędziach skończywszy.
Upadła tradycja starannego przygotowania się do rozprawy, czyli oszczędnego, a dosadnego przemawiania czy precyzyjnego zadawania pytań. Dzieje się tak między innymi dlatego, że prawo materialne stwarza zbyt wiele luk i wątpliwości. Niektóre regulacje mogą wydawać się kuriozalne, jak niektóre kryteria wydawania nakazów zapłaty (np. „zobowiązania wynikające z umów") – przecież obowiązków ustawowych nie egzekwuje się przed sądem cywilnym, co najwyżej umowa prowadzi do obowiązków ustawowych (np. rękojmia, której przyczyną jest umowa, a treść zapisano w ustawie).
Prawo cywilne musi na nowo zdefiniować stare pojęcia, aby pasowały do obecnej rzeczywistości. Każdy musi wiedzieć, co ma robić w typowych sytuacjach kryzysowych, jak np. awaria, wady lub braki, a dowody zebrane według normatywnych poleceń powinny wystarczać do skutecznego egzekwowania praw zarówno wierzyciela, jak i dłużnika. W szczególności pozbyć się trzeba „dowodów z gdybania", które produkowane są masowo przez przymuszanych do tego biegłych. Niestety, zmuszają do tego deficyty w prawie materialnym, bo gdyby strony dysponowały szczegółowymi wytycznymi z ustawy, odpowiednie dowody stałyby się możliwe i pojawiły we właściwym czasie. A praca biegłych mogłaby powrócić do swoich korzeni, czyli objaśniania materiału dowodowego z pomocą wiadomości specjalnych, zamiast najpierw tę rzeczywistość hipotetycznie tworzyć, a potem wyjaśniać, co się samemu stworzyło.